niedziela, 25 sierpnia 2013

Sobota w Sudetach (bez dzieci tym razem) :-)

W sobotę zrobiłam sobie prawdziwy Dzień Matki ... pierwszy raz od siedmiu lat, czyli od dnia kiedy po raz pierwszy zostałam mamą. Otóż wybrałam się SAMA, a dokładniej w towarzystwie 20 nieznanych mi osób, na wycieczkę w góry. Już kilka razy wcześniej się przymierzałam do pieszych wypraw organizowanych przez wrocławskie stowarzyszenie ,,Razem Bezpiecznie''. Tym razem jednak zmobilizowałam się i raczej zamiast pytać o zgodę męża oznajmiłam, że chcę pojechać ...i poprosiłam o przelanie podanej kwoty na konto.

Tu rozpoczynamy wędrówkę. Wysiadka z busa i na szlak!
 Miejsce zarezerwowane, pogoda piękna  ... nie pozostało mi nic innego, jak tylko jechać. Po ponad 10-ciu latach przerwy wyszukałam swoje górskie buty, poprosiłam męża o prezent - zakup podręcznego plecaka i w sobotni poranek skoro świt zrobiłam kanapki, wrzuciłam plecak na plecy, aparat na ramię i szybkim spacerem (30 minutowy!) udałam się na stację PKP. Niestety, choć Wrocław blisko, nie kursowały ani busy ani PKS, więc nie miałam wielkiego wyboru. Na czas dotarłam na dworzec, ale za minut kilka miałam tramwaj, który w 20 minut miał dowieźć mnie na miejsce zbiórki, a biletów MPK w dworcowym kiosku brak. Musiałam pobiec na PKS po bilet. UFF!

Dla takich górskich klimatów warto było się wybrać ...
 Mam bilet ... teraz biegiem na przystanek, ale który - w okolicy dworca PKP są co najmniej trzy. Musiałam zasięgnąć języka u miejscowych, bo miałam kilka minut do odjazdu tramwaju. JUŻ wiem, gdzie biec ... UFF! Jest przystanek ... z małym opóźnieniem podjeżdża tramwaj i może uda się dotrzeć na czas. Odliczam 8 przystanków ... JEST! Udało się, na jakieś 5 minut przed czasem docieram na miejsce zbiórki. HURA! Pierwszy krok w kierunku wyprawy w góry zrobiony ... Zaopatrzyłam się także w bilety powrotne, sprawdziwszy noc wcześniej w internecie godziny kursów PKP i MPK.

Początek trasy w lesie bukowym ...
Na parkingu bez trudu odnalazłam grupę oczekujących na busa. Środek transportu też wypatrzyłam. UFF! Okazało się, że to sympatyczni młodzi ludzie, z których część chyba jechała już kolejny raz. Pomyślałam, że to okazja poznać kogoś. W busie trafiło mi się miejsce tuż przy organizatorce całego przedsięwzięcia, która swym poczuciem humoru sprawiła, że zaraz jakoś weselej mi się zrobiło i już na starcie stwierdziłam, że cały pośpiech wart był zachodu :-). Najlepsze jeszcze wciąż przede mną ...

Jeden z pierwszych widoczków na okolicę ...
Dziewiąta minęła. Czas ruszać. Jest! Udało się ... Moja radość jednak okazała się ciut przedwczesna, bo kilka minut po wyruszenia z miejsca zbiórki okazało się, że gdzieś na jednej z wrocławskich dróg złapaliśmy gumę. Trzeba było zjechać do serwisu ogumienia. Obowiązkowe 30 minut czekania. Pomyślałam, że i tak nic przyspieszyć się nie da, więc nie denerwowałam się. Potraktowałam owe przymusowe stanie na zadzierzgnięcie znajomości ...


Kolejne pół godziny straciliśmy przepychając się przez Wałbrzych, gdzie remontowana jest droga. Utworzył się korek i jechało się iście ślimaczym tempem. Szkoda mi było, że znów jakiś poślizg, ale najważniejsze i tak, że wyrwałam się w góry. Niczego zmienić nie mogłam. Zamiast niepotrzebnie się denerwować, cieszyłam się widokiem za oknem. A było na co popatrzeć. Kilka kilometrów dalej NAGLE znaleźliśmy się jakby w innym świecie. Chwilę wcześniej widziałam tylko nieco smutne i zaniedbane zabudowania okolic Wałbrzycha, a teraz przed oczami strome wzgórza porośnięte trawą, potok, pasący się w dole konik. TEGO mi było trzeba. Jakby wycieczka zakończyła się teraz już byłabym z niej zadowolona, gdyż tych kilka widoczków w zupełności mnie zadowoliło. O ucieczce w góry marzyłam od dawna. Tym bardziej poczułam się, że przyjazd tu okazał się strzałem w dziesiątkę.

SZLAK jest :-)
Zatrzymaliśmy się przy gospodzie i ... tu zaczęły się pierwsze schody. Droga stąd wiodła OSTRO w górę. ,,Ludzie, nie dam rady ''- pomyślałam. Cała grupa (z wyjątkiem 2-3 osób) narzuciła takie tempo, że stwierdziłam, że jeśli tak ma wyglądać cały dzień wędrówki to szybciej ducha wyzionę niż zdobędę trzy szczyty. Serce łomotało jak szalone, pot lał się strużkami ... No tak. To już nie ta sylwetka co 20 lat temu, brak kondycji. Wydawało mi się, że codzienne bieganie z wózkiem po mieście i na spacery to RUCH, ale jak widać byłam w błędzie. Już przecież zaczęłam jeździć na rowerze, na basen poszłam kilka razy ... ale prawda jest taka, że brakuje mi w tym systematyczności. Wspinając się z takim trudem podjęłam postanowienie, że do kolejnej wyprawy (za miesiąc jak się uda!), spróbuję przełamać niechęć do większego wysiłku ...

Którędy iść???
Po pokonaniu pierwszego wzniesienia droga biegła leśnym traktem, głównie wśród buków. CISZA ... Teraz już szło się spokojniej. Potem kolejny fragment trudniejszego podejścia, dłuższe przejście ścieżyną wąską. Czasem między drzewami pojawiały się skały. Krajobraz zmieniał się raz po raz. Część drogi wiodła lasem, część odkrytą trawiastą ścieżką z wysokimi ogrodzeniami chroniącymi leśne uprawy.

Gdzieś na szlaku :-)
Wędrówka dość długa, trasa mi wcześniej nieznana. Gdzieś zatarły się szczegóły, ale zostały widoki - przepiękne panoramy. Nie podejrzewałam, że tak blisko Wałbrzycha można znaleźć miejsca tak pełne uroku. Co więcej, trasy - jak widać - mało uczęszczane. Po drodze minęliśmy raptem czworo turystów, chyba nie więcej. Dzięki temu można było cieszyć się ciszą, a tego mi było trzeba.

Taką drogą to można iść i iść ...
W pewnym momencie grupa rozdzieliła się i, wiedząc jakim szlakiem mam podążać, szłam przed siebie sama szukając znaków na drzewach. Miejscami droga była ledwo rozpoznawalna, bo trawy wysokie, pozarastane ścieżki. Kilkakrotnie musiałam przekraczać powalone drzewa, a pod jednym nawet przeszłam prawie na czworakach przerzucając najpierw pod nim swój plecak Przygody muszą być!

Przeszkoda i przygoda :-)
Trasa jednak dawała się rozpoznać, choć były miejsca, gdzie baczniej musiałam się rozglądać. Choć nie była to do końca sytuacja komfortowa, świadomość, że są gdzieś przede mną (nie mogli ujść za daleko :-)) i możliwość kontaktu telefonicznego z przewodnikiem dodawały mi otuchy. Taki samotny spacer miał swój smaczek!

My już wyżej, więc widoczki muszą być ...
Niebawem droga wyszła z lasu i nasze drogi spotkały się. Teraz już właściwie szliśmy razem. Szło się przyjemnie. Droga wiodła głównie pośród buków i świerków. Zdarzało się jednak, że trzeba było znów wspiąć się nieco. Pamiętam zwłaszcza podejście pod szczyt Waligóry. Wcześniej zaliczyliśmy dłuższy odpoczynek w schronisku ,,Andrzejówka''.

Do tego schroniska można nawet miejskim autobusem dojechać ...
Posiliłam się pysznym żurkiem. Dobrze, że nie opychałam się bardziej, bo owa Waligóra okazała się dla mnie kolejnym wezwaniem. Górka liczy sobie zaledwie 936 m, ale napociłam się nieco, by go zdobyć. Na szczycie krótki odpoczynek i pamiątkowe fotki przy kamieniu PTTK.

WALIGÓRA zdobyta ... UFF!
Nie podejrzewałam, że w tym rejonie Sudetów są takie szczyty, na które trzeba się aż tak drapać :-) Dopiero w domu przeczytałam po powrocie, że owa góra to najwyższy szczyt Gór Suchych i Gór Kamiennych, która należy do Korony Gór Polskich, Korony Sudetów i Korony Sudetów Polskich. To nie przelewki :-) To jednak warto było się było trudzić!



Kolejnym wyzwaniem był spacer, a miejscami wspinaczka na Przełęcz pod Szpiczakiem. Już wcześniej z oddali widniała na horyzoncie wieża widokowa. Nie podejrzewałam, że zdobycie jej będzie wymagało znów pokonania swej słabości i walki ze zmęczeniem.

Wieża widokowa już tuż tuż ...
Po pokonaniu małego odcinka patrzyłam w górę z nadzieją, że cel już blisko. Okazywało się jednak, że trzeba jeszcze i jeszcze piąć się w górę. Trudność polegała na tym, że strome zbocze pokryte było małymi kawałkami skał, które pod butem łatwo zsuwały się i powodowały lekki poślizg. Na szczęście obyło się bez upadku.

Wygląda niepozornie, a łatwo o poślizg :-)
Wszelki trud rekompensował widok samej wieży i widok pod nią.

Jeszcze tylko kilka kroków i wieża przede mną ...
Jeszcze większa niespodzianka czekała na górze.


Po pokonaniu metalowych stopni można było napawać się do woli widokiem rozciągającym się z owej wieży. Góry, łąki, trawy, ścieżki ...


Jedna z panoram ... z wieży
Rewelacja! Kolejny odpoczynek ... Okazja, by pośmiać się nieco. Jak dawno już nie miałam okazji tak szczerze się śmiać i cieszyć się z innymi, którzy też czują górskie klimaty :-)

Dowód na to, że ja też wieżę zdobyłam!
Szło się tak miło, że nawet nie wiem, kiedy zrobiła się godzina 16-ta. Trzeba było wracać powoli do ,,Andrzejówki'', gdzie zaparkowany był nasz bus. Nie musieliśmy wracać tym samym szlakiem. Teraz już częściej droga wiodła w dół i nie wymagała podejmowania większego wysiłku. Zresztą najtrudniejsze było pokonanie pierwszego wzniesienia. Potem jakby organizm zaaklimatyzował się nieco i łatwiej było dotrzymać innym kroku. Nie ukrywam, że prawie cały czas byłam z tyłu grupy, ale nie ma się co dziwić, skoro w górach nie byłam od lat. Cieszę się jednak, że dałam radę!!!

Leśne fiołki :-)
Starałam się w miarę możliwości skupić na tym, co wokoło. Chłonęłam wszystko niczym gąbka, spragniona ciszy i gór. Czasem udało mi się wypatrzeć jakieś ciekawe drzewo


, a na nim okazałą hubę ...


czy przystrojoną już w czerwone korale jarzębinę. Przy szlaku rosły też krzaki malin, więc skubnęłam kilka po drodze. Zaraz jakoś lepiej się szło :-)

Jarzębina już w korale odziana ... :-)
Łącznie na szlaku spędziliśmy jakieś 7,5 h. Przed 20-tą ruszyliśmy w drogę powrotną. Teraz zaczął się kolejny wyścig z czasem. Miałam bowiem wykupiony bilet powrotny na pociąg na godzinę 21-ą. Wiedziałam, że nie zdążę. Na szczęście przemili organizatorzy zrobili wszystko, bym dotarła do domu. Zmobilizowali kierowcę i bezpiecznie dowieźli w pobliże przystanku PKS, skąd za niecałe 5 minutek odjeżdżał przedostatni autobus. POCZUŁAM ogromną ulgę, bo już nawet rozważałam powrót w niedzielny poranek. Na szczęście udało się i ok.22.30 byłam w domu. HURA!

Jeden z okazów utrwalony z myślą o moich pociechach:-)
Ostatnie kilkaset metrów do domu szło się jakoś ciężej, jakby nogi same szły i nie chciały mnie słuchać. Ucałowałam dzieciaczki, zdałam krótką relację mężowi i ... zasnęłam w mig. Spałam u boku Małej M., która gdy tylko się przebudziła w nocy i mnie ujrzała, przytuliła się do mnie i ułożyła swój słodki ,,pysiak'' tak blisko mego policzka, że nie mogłam się ruszyć :-)

Czar skał :-)
Zaraz po przebudzeniu Mała M. przyniosła do łóżka własnoręcznie zrobioną dla mnie niespodziankę - papierowe zawiniątko, a w nim mały króliczek-przytulanka. Ja też miałam dla nich drobiazg - po pachnącej szyszce prosto z sudeckich lasów. Mała M. zaraz rozdzieliła je między siebie i R. - większą dając bratu (bo starszy), a mniejszą zostawiając sobie. Miałam jeszcze zamiar kupić im kartkę ze schroniska z pieczątką, ale kolejka, w której miałam stać mnie zniechęciła. Zrobiłam za to dużo fotek, którymi chętnie się podzielę z moimi pociechami.

Warto lepiej poznać ów teren!
Już dziś pokazałam fotki R. i opowiedziałam o mojej wyprawie. Mała M. spała i nie miała okazji wysłuchać mej relacji. Nic straconego. Jutro bowiem wszyscy usiądziemy razem przed ekranem i wyświetlając na nim swoje fotki zabiorę mą rodzinkę na wirtualną wycieczkę po wałbrzyskich Sudetach.

Do miłego usłyszenia!





Brak komentarzy: