piątek, 30 sierpnia 2013

Dziecięcych zabaw czar ...

Pierwszy dzwonek coraz bliżej. Czas najwyższy, by skompletować szkolną wyprawkę i uporządkować kąciki dziecięce. R. sprząta sam i na swoją modłę. Będę i tak musiała mu później nieco pomóc i pokazać, jak zrobić to lepiej. Mała M. za mała, więc ja wzięłam się za porządki w jej części naszego pokoju z kuchnią. Pierwszego dnia wyrzuciłam zawartość wszystkich szafek, szufladek itp. i ów widok tak bardzo mnie zmęczył, że nie byłam w stanie wiele zrobić aż do końca dnia. Dopiero kolejnego dnia kontynuowałam porządkowanie jej lalek, zabawek, gier. Jeszcze nie skończyłam, ale lepiej wolniej, a dokładniej. Kiedyś się z tym uporam ... :-) Dobrym pomysłem okazało się przyniesienie ze sklepu kilku pudełek. Jedne od razu wykorzystałam na spakowanie niektórych zabawek. Jedno nadawało się na domek dla lalek. Mała M. zaraz wzięła się za wycinanie w nim okienek. Ciężka praca, ale bardzo chciała SAMA wycinać. Sapała nad tym i mówiła głośno:

Ojej ... Ja mam dziś TWARDĄ robotę!!!



Kiedy ja krzątałam się w kuchni lub porządkowałam pokój naszej czterolatki, moje pociechy zmuszone były same znaleźć sobie jakieś ciekawe zajęcia. R. uwijał się zatem w swoich czterech ścianach, a Mała M. bawiła się sama. Czasem rzucałam okiem na jej poczynania i byłam pełna podziwu dla jej kreatywności. Pomysłów nie brakowało. Najczęściej bawiła się tym, co ,,odkryła'' podczas porządków, a zatem gdy zobaczyła kasę sklepową Mała M. została ekspedientką, a lala - klientką, która miała nawet swoją gotówkę. Czasem do zabawy włączał się R., ale wówczas Mała M. niestety musiała robić u niego zakupy, a on tylko kasę liczył i dyktował ceny. Ciężkie życie młodszej siostry :-)


Kolejnego dnia w ruch poszły zakupione niedawno ozdobne dziurkacze do papieru. Oboje lubią prace plastyczne, więc pomyślałam, że to będzie dobry zakup. Mała M. wybrała dziurkacze z misiem, gwiazdką i nutką. Ale była zabawa!


R. też owe dziurkacze przypadły do gustu i dobrą chwilę dziurkował, wycinał na wszystkie sposoby. Przydadzą się do robienia kartek, zakładek do książki, zaproszeń itp.


Chyba najbardziej spodobały mu się listki klonu, bo ich wyciął najwięcej. Też dość długo miał zajęcie. Zapewne owe dziurkacze znajdą u nas wiele zastosowań.


Ostatnio jednak oboje bardzo mało rysują. Może dlatego, że więcej czasu spędzamy mimo wszystko latem poza domem i nie starcza czasu na siedzenie nad kartką papieru. Z tego względu ogromną radość sprawiła mi niespodzianka Małej M. Kilka dni temu, kiedy jeszcze słodko sobie drzemałam nad ranem, nasza czterolatka flamastrami (nowy zakup - prezent od babci) narysowała dla mnie rodzinny portret i położyła go w łóżku tuż za moją głową. Bardzo się ucieszyłam!


Na obrazku, jak zawsze, RODZINA W KOMPLECIE - od lewej tata, a obok niego Mała M. (taka maciupeńka!!!) trzymająca tatę za łapkę. Dalej Mama ( z wyraźnie zaznaczonymi piersiami i pępkiem!!!) trzymająca za rękę wesołego R.

Gdy pierwszy raz zerknęłam na ów portret myślałam, że po lewej Mała M. huśta się na ogonie małpki w zoo, a to tata ... siedzi, a Mała M. stoi obok niego (tak mi wytłumaczyła sama autorka!). A owe ,,zęby'' w kartce to podcięte nieco obcasy, bo po narysowaniu ich uważała, że są za wysokie :-)

Jak dla mnie owa praca jest REWELACYJNA!

R. też ostatnio testował swoje pisaki, rysując nimi dwa duże portrety postaci. Nie mam śmiałości ich pokazywać, bo wyrazy ich twarzy są dla mnie mało sympatyczne :-)


Poza rysowaniem Mała M. ostatnio często bawi się w lekarkę, czule troszcząc się o swoje pacjentki. Nosi je, karmi, przygotowuje opatrunki. Przemawia do nich i tuli do siebie jak prawdziwa mama.


Równie chętnie nasza czterolatka wciela się w inne role, np. strażaka ... Wczoraj kierowała brygadą dzielnych strażaków w osobie laleczki (odpoczywającej po ciężkiej akcji na strażackiej drabinie!) i pirata, którzy z narażeniem życia ratowali kotka, który utknął na drzewie. Dzielna pani strażak podjechała i zawołała:

Ej, Mały! Możesz bezpiecznie zejść na moje ramiona!!!


Były oczywiście podziękowania:

Dzięki. Byliście bardzo dzielni!!!

oraz gorące brawa dla zuch-dziewczyny i okrzyki:

Brawo! Brawissimo!!!

Sama przyjemność przysłuchiwać się zabawom moich pociech.


Ale to jeszcze nic. Dziś Mała M. mnie rozbawiła prawie do łez, zapraszając do szkoły małe samochodziki. Wszystko zaczęło się od tego, że znalazła kalkulator z dużym wyświetlaczem. W mig została nauczycielką cyfr, a jej uczniami - autka. Mała nauczycielka mówiła jakąś cyfrę, a jej uczeń miał nacisnąć prawidłowy klawisz na kalkulatorze. Ale była zabawa!

Zapewne było i więcej zabaw, ale pora późna i czas kończyć pisanie. Na koniec kilka anegdotek:

1) Przy naszych bystrych pociechach to nawet rymując trzeba się pilnować. Dziś tata żartował i wymyślał po kolacji jakieś zgrabne rymy. Raz rym się nie udał, a Mała M. wypaliła na cały głos:

TO NIE BYŁO DO RYMU!

Co to będzie jak nasza czterolatka pójdzie do szkoły? :-)

2) Tata leży zmęczony po pracy na kanapie, a Mała M. biega wokół niego i domaga się wyjścia na rower. Ma nadzieję, że tata odpoczął już skoro leżał chwilkę i drzemał. Wpada do pokoju i pyta:

Tato, Ty już jesteś WYPOCZONY?! (skoro zmęczony to wypoczony, a nie wypoczęty :-))

3) Czasem swym neologizmami potrafi rozbawić nawet swego starszego brata, jak np. wczoraj, gdy podczas zabawy o jednym autku w złej nieco kondycji rzekła:

ZEPSUTEK!

4) Czasem zanim wstanę z łóżka proszę R., by przeczytał na wyświetlaczu zegara elektronicznego, która godzina. Wczoraj poprosiłam o to Małą M., bo cyferki już zna. Zadanie okazało się jednak za trudne, bo usłyszałam:

Mamo, jest tak dużo literek w tej godzinie!!!

5) Podczas zabawy podsłuchałam, jak ostatnio strofowała jedno z autek:

Nie uderzaj tak, bo Cię znów będą BOLEĆ KOŁA!

6) Najbardziej jednak rozbawiła mnie wczoraj, gdy siedząc przy stole oznajmiła:

SPRÓCHNIAŁAM ZE ŚMIECHU!

I tym optymistycznym akcentem kończę pisanie na dziś. Do miłego usłyszenia!



środa, 28 sierpnia 2013

Wtorek w gościach :-)

Ostatni tydzień sierpnia jakoś zdecydowanie za szybko mija, a dzień pierwszego szkolnego dzwonka zbliża się wielkimi krokami. Czas najwyższy zakupić podręczniki i przygotować wyprawkę dla R. Nie mogę uwierzyć, że mój syn rozpocznie już pierwszą klasę. Jak ten czas leci ...

Zanim wrócimy do szkoły, postanowiłam jeszcze nadrobić zaległości towarzyskie i pojechałam z dziećmi odwiedzić zaprzyjaźnioną emerytowaną przedszkolankę, panią K. Od przeprowadzki minęły dwa lata, a my od tego czasu się nie widziałyśmy. W przeddzień upiekłam kruche ciasto z jabłkami i posypką, przygotowałam dzieciom odzież i we wtorkowy poranek pojechaliśmy dwoma autobusami w odwiedziny. Wszyscy bardzo miło spędziliśmy czas. Ja miałam okazję poplotkować nieco, a dzieci zajęte były zabawą z wnuczkiem pani K. Najszczęśliwsza to chyba była Mała M., która wreszcie miała do opieki kogoś młodszego od siebie. Szybko wcieliła się w rolę ,,starszej siostry'' i chętnie pomagała i uczyła dwulatka. Najbardziej rozbawiła mnie, gdy po zjedzeniu obiadu ów maluszek sięgnął po zabawki Małej M., ostro zwróciła mu kilkakrotnie uwagę:

Najpierw trzeba umyć ręce!

i nie pozwoliła mu się bawić dopóki nie miał czystych rąk.

Dla nas była to także podróż nieco sentymentalna, bo odwiedziliśmy miejsca, które kiedyś dziennie mijaliśmy, przeszliśmy obok naszego dawnego miejsca zamieszkania, powędrowaliśmy na znane nam place zabaw. R. wszystko świetnie pamiętał, łącznie z nazwami sklepów, a Mała M. niestety nic nie pamiętała. Nie ma się co dziwić, gdyż w momencie przeprowadzki miała jedynie dwa latka.

Nie starczyło nam czasu na odwiedzenie jeszcze kilku miejsc, ale zapewne znów kiedyś się tu wybierzemy. Pani K. podjęła nas także pysznym obiadem i ciastem (pachnącą i smaczną szarlotką!), który zjedliśmy wszyscy przy dużym stole w nieco większym gronie, bo dołączył do nas tata. Pełni wrażeń około 20-ej wróciliśmy do domu.

Do miłego usłyszenia!


poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Garść wieści i anegdotek ...

Niedziela minęła spokojnie. Sobotnia wyprawa w gry mnie tak wyciszyła, że teraz wiem, że powinnam częściej pozwalać sobie na takie szaleństwa. Z drugiej jedna strony pozostawanie w ogonie grupy uzmysłowiło mi, że moja kondycja marna. Powzięłam postanowienie, żeby to zmienić i już wczoraj wieczorem rozpoczęłam 20-minutowe bieganie po grobli. Chociaż nie było łatwo część dystansu przebiegłam, a część pokonałam szybkim marszem. Dziś, w poniedziałkowy wieczór, również zafundowałam sobie małą porcję truchtu i muszę przyznać, że już dziś było ciut lepiej ... Powiało optymizmem, że może za miesiąc uda się już dłuższe dystanse pokonać w wyznaczonym czasie. OBY! W każdym bądź razie i wczoraj i dziś po powrocie z biegania czułam się lepiej.

Zaczęłam od opisywania niedzieli, więc słów kilka jak spędziliśmy czas. Po śniadaniu zabrałam dzieci na Mszę św. To pewna nowość. Mała M. bardzo chciała iść, tylko R. oponował. Na szczęście z pomocą taty przekonał się i poszedł z nami, a po wyjściu z kościoła stwierdził:

,,Mamo, super było!''

Po Mszy obiecałam dzieciom wyjście na lody. Kupiliśmy też porcję dla taty, który został w domu pisać swoje raporty. Potem obiad i już w komplecie wyjście na place zabaw w innej części miasta. Dzieci miały okazję się wybiegać. Po powrocie Mała M. padła i spała od 18.30 do rana ... Nie ma jak się dobrze zmęczyć :-)

Poniedziałek też dość spokojny ... bez wielkich atrakcji, stąd dziś dla odmiany kilka powiedzonek zasłyszanych ostatnio podczas zabaw R. i Małej M.

1) Mała M. ostatnio bardzo chętnie bawi się swoja lalką, którą dostała w prezencie od Izuni. Traktuje ją jak prawdziwego dzidziusia. Wszędzie chce ją ze sobą zabierać, ale jest dość duża i ciężka. Wczoraj rozbawiła mnie, gdy przed wyjściem na spacer przybiegła do pokoju, by się z nią pożegnać. Wzięła ją na rączki jak prawdziwego bobas, wyściskała, rzekła jej kilka ciepłych słów ... i wyszła. Ileż w niej ciepła i czułości!

2) Wczoraj lalka Małej M. zachorowała ... Nasza czterolatka wzięła swój stetoskop i niczym prawdziwy lekarz zaczęła badać swą pacjentkę, by za moment obwieścić jej:

,,Musisz leżeć w łóżku dwa DZIENI'' ( no skoro jest jeden dzień to dwa dzieni, logiczne:-)) Jaki ten język polski skomplikowany!

3) Dziś idziemy na spacer i R. chwali się swej siostrzyczce, że ząb mu się huśta ... a Mała M. z entuzjazmem w głosie krzyknęła:

TO LUDZIK LEGO MOŻE SIĘ NA NIM HUŚTAĆ!!!

Tym optymistycznym akcentem kończę pisanie na dziś. Pora zacząć wcześniej się kłaść, bo szkolny maraton znów niebawem się zacznie :-)


niedziela, 25 sierpnia 2013

Sobota w Sudetach (bez dzieci tym razem) :-)

W sobotę zrobiłam sobie prawdziwy Dzień Matki ... pierwszy raz od siedmiu lat, czyli od dnia kiedy po raz pierwszy zostałam mamą. Otóż wybrałam się SAMA, a dokładniej w towarzystwie 20 nieznanych mi osób, na wycieczkę w góry. Już kilka razy wcześniej się przymierzałam do pieszych wypraw organizowanych przez wrocławskie stowarzyszenie ,,Razem Bezpiecznie''. Tym razem jednak zmobilizowałam się i raczej zamiast pytać o zgodę męża oznajmiłam, że chcę pojechać ...i poprosiłam o przelanie podanej kwoty na konto.

Tu rozpoczynamy wędrówkę. Wysiadka z busa i na szlak!
 Miejsce zarezerwowane, pogoda piękna  ... nie pozostało mi nic innego, jak tylko jechać. Po ponad 10-ciu latach przerwy wyszukałam swoje górskie buty, poprosiłam męża o prezent - zakup podręcznego plecaka i w sobotni poranek skoro świt zrobiłam kanapki, wrzuciłam plecak na plecy, aparat na ramię i szybkim spacerem (30 minutowy!) udałam się na stację PKP. Niestety, choć Wrocław blisko, nie kursowały ani busy ani PKS, więc nie miałam wielkiego wyboru. Na czas dotarłam na dworzec, ale za minut kilka miałam tramwaj, który w 20 minut miał dowieźć mnie na miejsce zbiórki, a biletów MPK w dworcowym kiosku brak. Musiałam pobiec na PKS po bilet. UFF!

Dla takich górskich klimatów warto było się wybrać ...
 Mam bilet ... teraz biegiem na przystanek, ale który - w okolicy dworca PKP są co najmniej trzy. Musiałam zasięgnąć języka u miejscowych, bo miałam kilka minut do odjazdu tramwaju. JUŻ wiem, gdzie biec ... UFF! Jest przystanek ... z małym opóźnieniem podjeżdża tramwaj i może uda się dotrzeć na czas. Odliczam 8 przystanków ... JEST! Udało się, na jakieś 5 minut przed czasem docieram na miejsce zbiórki. HURA! Pierwszy krok w kierunku wyprawy w góry zrobiony ... Zaopatrzyłam się także w bilety powrotne, sprawdziwszy noc wcześniej w internecie godziny kursów PKP i MPK.

Początek trasy w lesie bukowym ...
Na parkingu bez trudu odnalazłam grupę oczekujących na busa. Środek transportu też wypatrzyłam. UFF! Okazało się, że to sympatyczni młodzi ludzie, z których część chyba jechała już kolejny raz. Pomyślałam, że to okazja poznać kogoś. W busie trafiło mi się miejsce tuż przy organizatorce całego przedsięwzięcia, która swym poczuciem humoru sprawiła, że zaraz jakoś weselej mi się zrobiło i już na starcie stwierdziłam, że cały pośpiech wart był zachodu :-). Najlepsze jeszcze wciąż przede mną ...

Jeden z pierwszych widoczków na okolicę ...
Dziewiąta minęła. Czas ruszać. Jest! Udało się ... Moja radość jednak okazała się ciut przedwczesna, bo kilka minut po wyruszenia z miejsca zbiórki okazało się, że gdzieś na jednej z wrocławskich dróg złapaliśmy gumę. Trzeba było zjechać do serwisu ogumienia. Obowiązkowe 30 minut czekania. Pomyślałam, że i tak nic przyspieszyć się nie da, więc nie denerwowałam się. Potraktowałam owe przymusowe stanie na zadzierzgnięcie znajomości ...


Kolejne pół godziny straciliśmy przepychając się przez Wałbrzych, gdzie remontowana jest droga. Utworzył się korek i jechało się iście ślimaczym tempem. Szkoda mi było, że znów jakiś poślizg, ale najważniejsze i tak, że wyrwałam się w góry. Niczego zmienić nie mogłam. Zamiast niepotrzebnie się denerwować, cieszyłam się widokiem za oknem. A było na co popatrzeć. Kilka kilometrów dalej NAGLE znaleźliśmy się jakby w innym świecie. Chwilę wcześniej widziałam tylko nieco smutne i zaniedbane zabudowania okolic Wałbrzycha, a teraz przed oczami strome wzgórza porośnięte trawą, potok, pasący się w dole konik. TEGO mi było trzeba. Jakby wycieczka zakończyła się teraz już byłabym z niej zadowolona, gdyż tych kilka widoczków w zupełności mnie zadowoliło. O ucieczce w góry marzyłam od dawna. Tym bardziej poczułam się, że przyjazd tu okazał się strzałem w dziesiątkę.

SZLAK jest :-)
Zatrzymaliśmy się przy gospodzie i ... tu zaczęły się pierwsze schody. Droga stąd wiodła OSTRO w górę. ,,Ludzie, nie dam rady ''- pomyślałam. Cała grupa (z wyjątkiem 2-3 osób) narzuciła takie tempo, że stwierdziłam, że jeśli tak ma wyglądać cały dzień wędrówki to szybciej ducha wyzionę niż zdobędę trzy szczyty. Serce łomotało jak szalone, pot lał się strużkami ... No tak. To już nie ta sylwetka co 20 lat temu, brak kondycji. Wydawało mi się, że codzienne bieganie z wózkiem po mieście i na spacery to RUCH, ale jak widać byłam w błędzie. Już przecież zaczęłam jeździć na rowerze, na basen poszłam kilka razy ... ale prawda jest taka, że brakuje mi w tym systematyczności. Wspinając się z takim trudem podjęłam postanowienie, że do kolejnej wyprawy (za miesiąc jak się uda!), spróbuję przełamać niechęć do większego wysiłku ...

Którędy iść???
Po pokonaniu pierwszego wzniesienia droga biegła leśnym traktem, głównie wśród buków. CISZA ... Teraz już szło się spokojniej. Potem kolejny fragment trudniejszego podejścia, dłuższe przejście ścieżyną wąską. Czasem między drzewami pojawiały się skały. Krajobraz zmieniał się raz po raz. Część drogi wiodła lasem, część odkrytą trawiastą ścieżką z wysokimi ogrodzeniami chroniącymi leśne uprawy.

Gdzieś na szlaku :-)
Wędrówka dość długa, trasa mi wcześniej nieznana. Gdzieś zatarły się szczegóły, ale zostały widoki - przepiękne panoramy. Nie podejrzewałam, że tak blisko Wałbrzycha można znaleźć miejsca tak pełne uroku. Co więcej, trasy - jak widać - mało uczęszczane. Po drodze minęliśmy raptem czworo turystów, chyba nie więcej. Dzięki temu można było cieszyć się ciszą, a tego mi było trzeba.

Taką drogą to można iść i iść ...
W pewnym momencie grupa rozdzieliła się i, wiedząc jakim szlakiem mam podążać, szłam przed siebie sama szukając znaków na drzewach. Miejscami droga była ledwo rozpoznawalna, bo trawy wysokie, pozarastane ścieżki. Kilkakrotnie musiałam przekraczać powalone drzewa, a pod jednym nawet przeszłam prawie na czworakach przerzucając najpierw pod nim swój plecak Przygody muszą być!

Przeszkoda i przygoda :-)
Trasa jednak dawała się rozpoznać, choć były miejsca, gdzie baczniej musiałam się rozglądać. Choć nie była to do końca sytuacja komfortowa, świadomość, że są gdzieś przede mną (nie mogli ujść za daleko :-)) i możliwość kontaktu telefonicznego z przewodnikiem dodawały mi otuchy. Taki samotny spacer miał swój smaczek!

My już wyżej, więc widoczki muszą być ...
Niebawem droga wyszła z lasu i nasze drogi spotkały się. Teraz już właściwie szliśmy razem. Szło się przyjemnie. Droga wiodła głównie pośród buków i świerków. Zdarzało się jednak, że trzeba było znów wspiąć się nieco. Pamiętam zwłaszcza podejście pod szczyt Waligóry. Wcześniej zaliczyliśmy dłuższy odpoczynek w schronisku ,,Andrzejówka''.

Do tego schroniska można nawet miejskim autobusem dojechać ...
Posiliłam się pysznym żurkiem. Dobrze, że nie opychałam się bardziej, bo owa Waligóra okazała się dla mnie kolejnym wezwaniem. Górka liczy sobie zaledwie 936 m, ale napociłam się nieco, by go zdobyć. Na szczycie krótki odpoczynek i pamiątkowe fotki przy kamieniu PTTK.

WALIGÓRA zdobyta ... UFF!
Nie podejrzewałam, że w tym rejonie Sudetów są takie szczyty, na które trzeba się aż tak drapać :-) Dopiero w domu przeczytałam po powrocie, że owa góra to najwyższy szczyt Gór Suchych i Gór Kamiennych, która należy do Korony Gór Polskich, Korony Sudetów i Korony Sudetów Polskich. To nie przelewki :-) To jednak warto było się było trudzić!



Kolejnym wyzwaniem był spacer, a miejscami wspinaczka na Przełęcz pod Szpiczakiem. Już wcześniej z oddali widniała na horyzoncie wieża widokowa. Nie podejrzewałam, że zdobycie jej będzie wymagało znów pokonania swej słabości i walki ze zmęczeniem.

Wieża widokowa już tuż tuż ...
Po pokonaniu małego odcinka patrzyłam w górę z nadzieją, że cel już blisko. Okazywało się jednak, że trzeba jeszcze i jeszcze piąć się w górę. Trudność polegała na tym, że strome zbocze pokryte było małymi kawałkami skał, które pod butem łatwo zsuwały się i powodowały lekki poślizg. Na szczęście obyło się bez upadku.

Wygląda niepozornie, a łatwo o poślizg :-)
Wszelki trud rekompensował widok samej wieży i widok pod nią.

Jeszcze tylko kilka kroków i wieża przede mną ...
Jeszcze większa niespodzianka czekała na górze.


Po pokonaniu metalowych stopni można było napawać się do woli widokiem rozciągającym się z owej wieży. Góry, łąki, trawy, ścieżki ...


Jedna z panoram ... z wieży
Rewelacja! Kolejny odpoczynek ... Okazja, by pośmiać się nieco. Jak dawno już nie miałam okazji tak szczerze się śmiać i cieszyć się z innymi, którzy też czują górskie klimaty :-)

Dowód na to, że ja też wieżę zdobyłam!
Szło się tak miło, że nawet nie wiem, kiedy zrobiła się godzina 16-ta. Trzeba było wracać powoli do ,,Andrzejówki'', gdzie zaparkowany był nasz bus. Nie musieliśmy wracać tym samym szlakiem. Teraz już częściej droga wiodła w dół i nie wymagała podejmowania większego wysiłku. Zresztą najtrudniejsze było pokonanie pierwszego wzniesienia. Potem jakby organizm zaaklimatyzował się nieco i łatwiej było dotrzymać innym kroku. Nie ukrywam, że prawie cały czas byłam z tyłu grupy, ale nie ma się co dziwić, skoro w górach nie byłam od lat. Cieszę się jednak, że dałam radę!!!

Leśne fiołki :-)
Starałam się w miarę możliwości skupić na tym, co wokoło. Chłonęłam wszystko niczym gąbka, spragniona ciszy i gór. Czasem udało mi się wypatrzeć jakieś ciekawe drzewo


, a na nim okazałą hubę ...


czy przystrojoną już w czerwone korale jarzębinę. Przy szlaku rosły też krzaki malin, więc skubnęłam kilka po drodze. Zaraz jakoś lepiej się szło :-)

Jarzębina już w korale odziana ... :-)
Łącznie na szlaku spędziliśmy jakieś 7,5 h. Przed 20-tą ruszyliśmy w drogę powrotną. Teraz zaczął się kolejny wyścig z czasem. Miałam bowiem wykupiony bilet powrotny na pociąg na godzinę 21-ą. Wiedziałam, że nie zdążę. Na szczęście przemili organizatorzy zrobili wszystko, bym dotarła do domu. Zmobilizowali kierowcę i bezpiecznie dowieźli w pobliże przystanku PKS, skąd za niecałe 5 minutek odjeżdżał przedostatni autobus. POCZUŁAM ogromną ulgę, bo już nawet rozważałam powrót w niedzielny poranek. Na szczęście udało się i ok.22.30 byłam w domu. HURA!

Jeden z okazów utrwalony z myślą o moich pociechach:-)
Ostatnie kilkaset metrów do domu szło się jakoś ciężej, jakby nogi same szły i nie chciały mnie słuchać. Ucałowałam dzieciaczki, zdałam krótką relację mężowi i ... zasnęłam w mig. Spałam u boku Małej M., która gdy tylko się przebudziła w nocy i mnie ujrzała, przytuliła się do mnie i ułożyła swój słodki ,,pysiak'' tak blisko mego policzka, że nie mogłam się ruszyć :-)

Czar skał :-)
Zaraz po przebudzeniu Mała M. przyniosła do łóżka własnoręcznie zrobioną dla mnie niespodziankę - papierowe zawiniątko, a w nim mały króliczek-przytulanka. Ja też miałam dla nich drobiazg - po pachnącej szyszce prosto z sudeckich lasów. Mała M. zaraz rozdzieliła je między siebie i R. - większą dając bratu (bo starszy), a mniejszą zostawiając sobie. Miałam jeszcze zamiar kupić im kartkę ze schroniska z pieczątką, ale kolejka, w której miałam stać mnie zniechęciła. Zrobiłam za to dużo fotek, którymi chętnie się podzielę z moimi pociechami.

Warto lepiej poznać ów teren!
Już dziś pokazałam fotki R. i opowiedziałam o mojej wyprawie. Mała M. spała i nie miała okazji wysłuchać mej relacji. Nic straconego. Jutro bowiem wszyscy usiądziemy razem przed ekranem i wyświetlając na nim swoje fotki zabiorę mą rodzinkę na wirtualną wycieczkę po wałbrzyskich Sudetach.

Do miłego usłyszenia!





piątek, 23 sierpnia 2013

Zwykły czwartek ...

Czwartek zamierzaliśmy spędzić na świeżym powietrzu, ale gdy rano zajrzałam do lodówki odkryłam, że jedynym sensownym daniem, które mogę podać są kluski na parze. Inne dania wymagały wyjścia na zakupy, co wiązało się z odwiedzeniem bankomatu. Wiedziałam, że danie to wymaga dużego nakładu pracy, ale wizja ciągnięcia dzieci po sklepach w upał jawiła się jako bardziej męcząca ... I tak zostaliśmy w domu.

Kotek dla Małej M.
Na szczęście dzieciom nie brakowało pomysłów. Do tego ciocia z Francji podesłała nam linki do stron z pomysłowymi zadaniami.
Piesek z buźką autorstwa Małej M.
Spośród wielu pomysłów wybrałam coś z myślą głównie o R., ale i Mała M. się zainteresowała zwierzaczkami z papieru w kratkę. Świetna zabawa!

Smutny miś, bo nie ma przyjaciół - orzekła Mała M.
R. zaraz wziął się ostro do roboty, a czterolatka prosiła, bym ja zrobiła dla niej zwierzaki. Potem ona dorysowywała im oczka, buźkę i wyginała papier tak, by papierowy zwierzyniec stał jak trzeba. Oboje świetnie się bawili. Pomysł okazał się świetny. Polecam i podaję link do strony: http://krokotak.com/2013/01/zhivotni-ot-hartiya-v-kvadrattcheta/

Królik, miś, kot, pies i wiewiórka - zwierzyniec R.
Wieczorem pochwalili się tacie, ale Małej M. było żal, że ma mniej zwierzątek niż starszy brat, więc tata powiększył kolekcję Małej M. Teraz wszyscy już byli zadowoleni.

Tata dorobił zająca i psa (dwa od lewej!)
Oczywiście dzieciom nie brakowało także własnych pomysłów. Mała M. tuż po wstaniu z łóżka i wysłuchaniu pięciu książeczek, zainspirowana jedną z nich zamieniła dywan w piasek, na którym wyłożyła się na kocu i leżąc na brzuchu opalała się :-) Najpierw jeszcze obok siebie położyła na poduszce lalę i żabkę, a następnie rzekła, by niczym Dyzio na łące obserwowały sobie chmurki. Urzekła mnie tą propozycją!



Sama wymyślała kolejne zabawy. Podczas jednej z nich zrobiła, stukając z przejęciem młoteczkiem, ludzika i słoneczko.

Ludzik dla Mamy od Małej M. (autorski pomysł)

R. pochłonięty był rysowaniem zwierzaków, więc ja zniknęłam w kuchni na kilka godzin. Najpierw zrobiłam tort (bo spód biszkoptowy czekał już dobę!), a potem wzięłam się za przygotowywanie bucht drożdżowych.

Połowa tortu już zjedzona za jednym posiedzeniem!
 To zawsze jest zabawa, bo dużo czasu zajmuje rośnięcie drożdży, a potem wyrabianie ciasta, formowanie klusek i ich gotowanie na parze. Trud jednak się opłacał, bo wszystkim smakowały kluski ze śliwką suszoną w środku polane pysznym sosem ze śliwek (ostatnia porcja z ubiegłorocznych zbiorów!).


Około 17-ej byłam wolna, tzn. domownicy nakarmieni (poza jednym!), więc można było gdzieś wyjść. Już mieliśmy wychodzić na rower i hulajnogę, gdy zadzwoniła koleżanka i zaproponowała spotkanie i wspólne wyjście na lody. Bardzo się ucieszyłam; moje dzieci też. Najpierw poszliśmy do lodziarni, dwie mamy i pięcioro dzieci. Rozpiętość wiekowa 2,5 roku - 7 lat. R., najstarszy pędził  na hulajnodze, sześciolatka biegała tu i tam, pięciolatek na wózeczku, więc z mamą, a Mała M. dumna i blada maszerowała trzymając za rączkę małą J. Ludzie! Myślałam, że dostanę oczopląsu :-) Jak moi rodzice dawali sobie radę z tak liczną gromadką????!!!!

Jakimś cudem dotarliśmy w całości do lodziarni. Każdy zadowolił się swą porcją lodów. Dzieci przy stolikach, a my stałyśmy i gadałyśmy sobie. Potem ruszyłyśmy w kierunku nowego placu zabaw ... i gdzieś w połowie drogi zorientowałam się, że nie mam swojego wózka. Został pod lodziarnią!!!! To mi się jeszcze nie zdarzyło, ale nie ma się co dziwić, bo spacer z rozbiegającą się we wszystkich kierunkach gromadką wyczerpał mnie nieco. Wróciłam z R. po wózek, a potem dzieci bawiły się na placu zabaw. Tu także musiałam uważać, bo Mała M. szalała - albo bujała się na koniku z małą Jadzia albo wspinała bądź też huśtała na huśtawce. Potem spotkała swoją ulubioną córeczkę sąsiadów i od teraz bawiła się głównie z nią. Oj, J. była zazdrosna o Małą M. Szkoda tylko, że mały W. nie mógł biegać z nami tylko z wózeczka przyglądał się dziecięcym harcom.

A skoro już o W. mowa to wzruszyłam się wczoraj bardzo, gdy Mała M. wręczyła mu dwie piękne koniczynki ... dodając do nich porcje swego promiennego uśmiechu. Mały W. też odpowiedział uśmiechem. Nigdy wcześniej moje dzieci tak blisko nie zetknęły się z dzieckiem niepełnosprawnym. Po pierwszym spotkaniu o nic nie pytały, ale wczoraj już miały mnóstwo pytań. Na wszystkie odpowiedziałam w przystępny dla nich sposób ... jeszcze zanim wyszliśmy na spacer. Tym bardziej ucieszyłam się, gdy Mała M. tak pięknie obdarowała swego kolegę. Czekamy już na kolejne spotkanie i wspólną zabawę!

I tak minął nam zwykły sierpniowy czwartek. Niby nic wielkiego się nie działo, ale byłam wyjątkowo zmęczona i już przed 22-ą słodko spałam przytulając wcześniej Małą M. :-)

Środa przy kawie i grach planszowych ...

Ostatnie wyjazdy sprawiły, że zabrakło czasu na odwiedziny znajomych czy rodzinne rozgrywki w gry planszowe. Z tego też względu w środowe przedpołudnie wybrałam się z dziećmi w odwiedziny do cioci R. Moje pociechy uwielbiają tam chodzić, bo świetnie bawią się z dziesięcioletnią J., zawsze zjedzą coś słodkiego no i mogą pogłaskać kotka (co najbardziej chyba podoba się Małej M.).

Po śniadaniu przygotowałam ciasto na naleśniki (by było już gotowe jak wrócimy), zapakowałam worek chrupek (żeby coś na ząb było), wrzuciłam do plecaka karton soku, a do dwóch dużych toreb foliowych wepchnęłam kilka gier planszowych. Rozgrywki w gry planszowe i karciane to już nasza mała tradycja. To właśnie podczas odwiedzin u cioci R. ja mogę spokojnie zasiąść przy kawie (albo i dwóch), bo moje pociechy albo same świetnie się bawią (słuchając poleceń cioci R.) albo uczestniczą w naszych rozgrywkach. Podobnie było i wczoraj!


Przed rozgrywkami wszystkie dzieci, a było ich łącznie troje, rysowały. R. stworzył wizerunek ludzika i auta giganta, a Mała M. narysowała dwa śmieszne ludziki. A gdy za moment ciocia R. wsypała chrupki do trzech misek, moje pociechy zamilkły i było słychać tylko chrupanie.


Wreszcie nadeszła pora na granie. Pierwsza na stole pojawiła się gra, którą dostałam w prezencie z dalekiej Francji. W Polsce znana jest jako ,,Skubane kurczaki''. Tu jeszcze w nią nie graliśmy. Zabawna gra z elementami ,,memory'' okazała się absolutnym hitem, a prym wiodła J., która pokonała nas w obu rundach.


Bardzo lubię tę grę, bo zmusza mnie do gimnastykowania szarych komórek, zwłaszcza gdy gram z R. i Małą M., którzy pamięć mają doskonałą.


Kolejną nowością była gra ,,Hej, to moja ryba''. To jedna z ulubionych gier R., któremu udaje się nawet czasem wygrać z tatą. Tym razem ja mogłam cieszyć się z wygranej.

Teraz przyszła kolej na partyjkę ,,Detektywa Szczebrzeszyna''. To bożonarodzeniowy prezent, przy którym spędziliśmy w grudniu kilka godzin. ,,Detektyw'' już znany był moim gospodarzom, ale nadal budził wiele emocji. Tym razem do rozgrywki włączyła się Mała M. Choć nie było jej łatwo znaleźć w wyznaczonym przez klepsydrze czasie uwidoczniony na karcie przedmiot i tak bawiła się świetnie. Byłam pod wrażeniem, gdy po zobaczeniu obrazka, będącego powiększeniem jakiegoś przedmiotu na jednej z 6 plansz, potrafiła zgadnąć, o jaki przedmiot chodzi. Ja uwielbiam tę grę i tym razem mogłam i ja cieszyć się tytułem zwycięzcy.

Ale nie na długo ... Sromotną porażkę poniosłam bowiem kilkanaście minut później, gdy na stole pojawił się kolejny prezent od cioci A. z Francji ,,Bazar Bizarre''. Nie mogłam nadążyć za J. i jej mamą, które wiodły prym. Teraz mama pokonała córkę, ale walka była zacięta. Miłe sierpniowe popołudnie zakończyliśmy rozgrywką w ,,Pędzące żółwie''. To też jedna z ulubionych gier. Tym razem nawet Mała M. grała z nami i świetnie sobie radziła.

Gdzieś między graniem był i czas na wspólny posiłek, wypicie kolejnej kawy i babskie ploteczki. Uwielbiam takie spotkania przy grach planszowych. Chętnie znów zatargam worek gier, by móc z tak miłym gronie dobrze się bawić, zapomnieć o troskach i zapewnić także moim pociechom dobrą zabawę.

Do miłego usłyszenia!