poniedziałek, 24 marca 2014

Wracamy do formy ...

Wreszcie rotawirus odpuścił nieco, ale przerzucił się chyba częściowo na mnie, bo w niedzielę dawał mi się we znaki. Grunt jednak, że dzieci czują się znacznie lepiej i wracają powoli do formy. W sobotnie przedpołudnie namówiłam wreszcie R., po tygodniowej przerwie, na wyjście z domu ... Chciałam, żeby fryzjerka podcięła mu włosy, bo przez zimę zarósł nieco i  wstyd mi było posłać go w takim stanie do szkoły. Po fryzjerze, rzecz jasna, była testowa jazda na hulajnodze - prezencie po powrocie ze szpitala, która ze względu na nieżyt żołądkowo-jelitowy jej właściciela musiała poczekać nieco.

Mała M. też już w sobotę czuła się lepiej i pod okiem taty ćwiczyła jazdę na starej hulajnodze brata. Szło jej świetnie, ale osłabienie dało o sobie znać i część powrotnej drogi pokonała raczej w charakterze pasażerki hulajnogi taty:-)

W niedzielę dzieci z tatusiem pojechały na obiad do babci. Ja zaś miałam w planach relaks ... tzn. pierwszą rowerową tego roku przejażdżkę. Niestety sensacje żołądkowe i aura pokrzyżowały plany. Na szczęście dżdżysta pogoda sprzyjała siedzeniu w domu ... Jak miło było pobyć trochę samej w domu i napawać się ciszą. Niestety owe chwile błogości nie trwały długo ... Po jakichś 4h od wyjazdu moje pociechy zapukały do drzwi, oznajmiając mi koniec świętego spokoju :-)

I tak spokojnie dość minął na weekend ... Wszyscy jakoś czuliśmy się średnio, bo wirus chyba wszystkim jakoś tam dawał się ostatnio we znaki. Oby długo nas nie nawiedzał:-))))

Do miłego usłyszenia!!!


czwartek, 20 marca 2014

Uff! Jest lepiej ...

Walka z jelitówką trwa, ale jest drobna poprawa. R. czuje się już znacznie lepiej, choć nadal większość dnia spędza w łóżku. Dziś jednak wykazywał większą aktywność. Najpierw nadrobił część szkolnych zaległości, a potem nawet zaczął składać model z papieru, czego już nie robił od dawien dawna.

Mała M. zaś, mimo dwóch czy trzech incydentów nawrotu wymiotów, zjadła dziś nawet kilka łyżek zupy no i wzięła się za kolorowanie obrazków. Idzie jej coraz lepiej. Do niedawna potrafiła cały rysunek wypełnić jedną barwą. Teraz już używa wielu kolorów, no i bardzo się stara, by nie wyjechać poza kontury.

Ja też dziś wreszcie ciut lepiej się poczułam, gdyż moja druga połowa - idąc za moją radą - wzięła urlop. Miałam dość biegania między chorymi dziećmi od rana do wieczora, z czuwaniem przy chorej Małej M. włącznie. Dzięki temu, że było nas dwoje czas mijał spokojniej, no i znalazł się czas na wyjście z przyjaciółką na spacer, by nacieszyć się wiosenną aurą. Tego mi było trzeba; tym bardziej, że właściwie od soboty zajmowałam się chorymi ... nie wychodząc z domu.

Nie mogło także zabraknąć w planie dnia wizyty w bibliotece. Pognałam, by wymienić książki, bo dzieci miały już niedosyt nowości. Jak zawsze przyniesiony stosik wywołał ogromną radość naszych pociech.
R. najbardziej cieszył się z nagrania opowieści o perypetiach Mikołajka i jego przyjaciół. Mała M. zaś radowała się ze stosiku bajek typu ,,Jaś i Małgosia''. Mimo tego, że doskonale zna klasykę braci Grimm, uwielbia poznawać różne jej wersje. Wspaniale mieć takie dwa moliki książkowe w domu. Oby książka towarzyszyła im także, gdy podrosną nieco!!!! Mam nadzieję, że tak będzie :-)

Kończę zatem ... i czekam na chwilę wolnego, by stare posty wypełnić fotkami. Może się uda!!!

środa, 19 marca 2014

O krok od szpitala ...

UFF!!! Noc za nami ... Po wczorajszych sensacjach żołądkowo-jelitowych o mały włos wylądowalibyśmy w szpitalu. Na szczęście jakimś cudem (za sprawą zanoszonych z naszą czterolatką modlitw:-)) po powrocie od pediatry wymioty zaczęło stopniowo zanikać. Decydujące okazały się godziny wieczorno-nocne. Pani pediatra zdecydowała bowiem, że daje nam jeszcze szansę na leczenie się w domu, ale jeśli do 22-iej wymioty nadal będą, a i samopoczucie Małej M. będzie znacznie gorsze to mamy zgłosić się na oddział pediatrii.

Bogu dzięki!!! Po powrocie z przychodni zastosowałam się ściśle do wskazówek pediatry i z uporem maniaka :-) powolutku z kilkuminutowymi przerwami poiłam naszą czterolatkę. Wcześniej, zgodnie z informacjami na temat diety w przypadku jelitówki, dawałam jej do picia herbaty ziołowe: miętę czy rumianek, no i elektrolity, by uniknąć odwodnienia. Mała M. bowiem zwracała każdą ilość podanego płynu. Nawet 5 łyżeczek podanych powoli potrafiła zwrócić w kilka minut po napojeniu. Katastrofa!!! Już nawet pogodziłam się z myślą o szpitalu, bo widziałam, co się dzieje z godziny na godziny. Cera coraz bledsza i łaknienie większe, a organizm nie mógł niczego przyjąć.

Chciałam jednak, by mimo wszystko obejrzał ją lekarz. Wsadziłam ją do wózeczka i pognałyśmy do pediatry. Teraz wiem, że to była słuszna decyzja. Lekarka uspokoiła mnie bowiem, że oznak odwodnienia póki co brak oraz powiedziała, co robić dalej. Dopiero po zastosowaniu się do jej wskazówek wymioty zaczęły ustępować. Miałam bowiem odstawić zarówno sole z elektrolitami jak i ziołowe herbatki, a poić naszą bladziutką już wówczas jak papier czterolatkę czarną osłodzoną herbatą lub wodą mineralną. Zaraz też tatuś pognał po wodę, czopki na zbicie gorączki ... i czarną herbatę, której u nas na co dzień nikt nie pije.

I tak jeszcze może raz czy dwa wymioty wystąpiły, a potem już ustały zupełnie. HURA!!!! Odetchnęłam z ulgą, gdy minęła 22-a i mogłam z nadzieją na lepsze jutro wypatrywać poranka. Całą noc czuwałam przy łóżku Małej M., pojąc ją średnio co dwie godzinki, a gdy w nocy oznajmiła, że chce pójść ,,siusiu'' piałam ze szczęścia:-) I tak od wczorajszego popołudnia do teraz pijemy czarną herbatkę, łykamy probiotyki, zażywamy lek przeciwgorączkowy, ale rękami i nogami bronimy się przed pójściem do szpitala. Nastąpiła bowiem poprawa, więc leczymy się w domu ... na całe szczęście.

R. też już lepiej, aczkolwiek nadal dużo czasu spędza w łóżku. Udało mi się namówić go dziś na nadrobienie szkolnych zaległości. Potem jednak musiał ów intelektualny wysiłek odespać. Nie ma już jednak gorączki, wraca mu apetyt, więc mam nadzieję, że na dniach wreszcie wstanie z łóżka na dobre.... i zacznie przejawiać większą aktywność. Aż trudno uwierzyć, że taki sobie ,,wirusek'' potrafi zwalić z nóg na 5 dni...

Cały czas kursuję między pokojami, by z każdym spędzić trochę czasu. Mała M. nie ma za bardzo sił na słuchanie, ale dziś domagała się, bym przeczytała jej o przygodach Muminków. R. zaś chętnie wsłuchuje się w ,,Proszę słonia''. Zostały nam już tylko dwa rozdziały do końca... i już martwię się, co to będzie, gdy lektura dobiegnie końca. Na szczęście biblioteczka ugina się pod naporem książek, więc znów coś ciekawego do czytania się znajdzie. Marzy się nam wyjazd do biblioteki po nowe audiobooki i książki, ale póki co ani stan zdrowia ani aura nie sprzyjają takim eskapadom.

Pozdrawiam naszych sympatyków :-) Do miłego usłyszenia!!!

wtorek, 18 marca 2014

Trafiony zatopiony ...:-)

Niestety, trafiony zatopiony, a właściwie trafiona zatopiona. Mowa bowiem o naszej czterolatce, którą i dziś już z rana dopadł ów paskudny wirus. To taki ,,gratis'' poszpitalny przyniesiony przez R., no i sprzedany reszcie rodzinki. Zaczęło się od biegu Małej M. bosymi stopkami z rana do łazienki. Oznajmiła, że jest jej niedobrze, ale minęło:-) Niedługo potem jednak musiała na dłużej usiąść na toalecie ... raz i drugi, a do tego zaczęło się wyrzucanie z żołądka podanego chwilę wcześniej leku na biegunkę. No cóż... Mimo podawania od kilku dniu probiotyków wirus i tak robi swoje. Miejmy tylko nadzieję, że łagodnie obejdzie się z naszą słodką czterolatką. Póki co Mała M. dzielna jest, ale jak ją podkusiło na zjedzenie kilku paluszków skończyło się na drugiej dziś już wymianie pościeli i praniu poduch, kołder i bielizny.... Oj oj oj... Jak ja nie lubię tego nieżytu żołądkowo-jelitowego.

R. też niewiele lepiej. Marzy o naleśnikach ... a że znów dziś mu się do WC pognać musiało:-) to tym bardziej upiera się przy podaniu mu naleśników. Tłumaczę, że za wcześnie jeszcze, ale kto by mnie tam słuchał. Dziś od samego rana tata naciskał, by wreszcie już przestał spać za dnia, zaczął się bawić i normalnie jeść. Podał mu nawet na pierwsze śniadanie bułkę z szynką i plastrem pomidora (o zgrozo!) mimo moich komentarzy, że to za wcześnie na takie danie. Któż by mnie tam słuchał??? Efekt - muszla :-) No i jęk siedmiolatka na moją prośbę o zażycie ,,smecty''. Usłyszałam, że nie ma zamiaru tego świństwa pić ... Z łaski zjadł dwie tabletki węgla ... i śpi teraz umorusany na buzi:-)

Mam nadzieję, że nie skończy się szpitalem ... Dopiero wróciliśmy stamtąd w piątkowy wieczór z wirusowym bagażem, który teraz razem nieść nam przyszło :-(

Na szczęście owe szare chwile walki z jelitówką spędzamy z książką w ręku. Z wypiekami na twarzy śledzimy dalsze losy Pinia i jego porcelanowego słonia, który urósł do niebotycznych rozmiarów i ... teraz służy jako pojazd wożący rodzinę na weekendowe wypady za miastu. Książka osładza nam ów czas choroby. Już przeczytaliśmy blisko 100 stron. Na deser będzie animacja ,,Proszę słonia''. Mała M., choć nie mogła słuchać pierwszych rozdziałów, teraz dołączyła do nas i też uważnie przysłuchuje się jak czytam. Oczywiście, sama także czyta sobie ... Rano poprosiła o wielki stos książek, bo przecież nie ma lepszego leku na kiepskie samopoczucie niż dobra lektura!!!

Pozdrawiamy i na kolejne relacje z walki z choróbskiem zapraszamy:-)))

poniedziałek, 17 marca 2014

Walczymy z jelitówką...

Witamy po weekendzie ... Pogoda do niczego, a właściwie jedynie do siedzenia w domu - czytania, oglądania bajek i  wspólnych zabaw. Tak właściwie spędziliśmy oba dni, choć nie do końca. Większość dnia i pierwszej nocy upłynęły pod znakiem czuwania przy naszym siedmiolatku, który jak nie na WC (zmieniając bieliznę po każdej nasiadówce) to z miską na łóżku siedział. Niestety, chyba ze szpitala przywlekliśmy grypę żołądkową, zwaną potocznie ,,jelitówką''.

Zaraz też po pierwszych objawach pognałam do apteki, by wszystkim domownikom na wszelki wypadek podać probiotyki. Niech choć reszta rodzinki nie pójdzie w ślady naszego siedmiolatka. Tak mi go żal! Najpierw trzy dni pobytu w szpitalu, a potem zamiast zabaw z rówieśnikami czy jeżdżenia na nowej hulajnodze spędził dwa dni w łóżku. Wczoraj jeszcze zaczęła się gorączka ... no więc wirus szaleje na całego!!! Mnie też już coś zaczęło kręcić tu i ówdzie w trzewiach. Oby i mnie nie zaatakował ów jegomość :-) Bronię się jak mogę.

Na całe szczęście są książki, jak się znów mogłam przekonać w weekend ... w czasie choroby R. Jeszcze przed szpitalem, z myślą o osłodzeniu naszemu siedmiolatkowi chwil w szpitalu, zakupiłam książkę ,,Proszę słonia''. W sobotę R. niestety nie był w stanie słuchać czegokolwiek, bo sensacje żołądkowe trapiły go wielce. Na szczęście już wczoraj sam upomniał się o czytanie ... Zasiadłam przy jego łóżku, otworzyłam pięknie ilustrowaną i wydaną w twardej oprawie książkę o słoniu Dominiku ... i sama nie wiem, kiedy przeczytałam za jednym razem aż 45 stron. Książka bowiem, napisana piękną polszczyzną, ujęła mnie za serce i nie mogłam się nadziwić, że chyba w swoim dzieciństwie gdzieś ją pominęłam.

Owa pełna ciepła opowieść wciągnęła mego słuchacza i mnie bez reszty ... i gdyby nie pora kolacji i zdrowy rozsądek, no i zmęczenie chorobą R., to czytalibyśmy do białego rana:-) Dziś rzecz jasna tuż po śniadaniu rozpoczęliśmy lekturę dalszych rozdziałów. Tym razem zaprosiliśmy do wspólnej lektury Małą M., której wczoraj odradziliśmy czytanie książki z nami. Bałam się bowiem, że może się zarazić... a jeden chory w domu w zupełności wystarczy:-)

I tak czytając ,, Proszę słonia'' naszemu choremu ... oraz bawiąc się w przerwach z Małą M. spędzamy ów czas choroby R. Tak bym chciała, by mógł już wreszcie wrócić do kolegów i koleżanek w szkole.... by mógł tak jak jego rówieśnicy uczyć się i bawić, a nie siedzieć w domu ... i nadrabiać ze mną szkolne zaległości. Mam nadzieję, że wreszcie nastąpi przełom ... Może gdy zaczniemy odstawiać leki i system odpornościowy będzie mógł w miarę normalnie funkcjonować to i absencje szkolne będą należały do rzadkości? Oby tak było!!!

Póki co leczymy się ... Dobrze, że Mała M. potrafi świetnie się sobą zająć, gdy więcej uwagi muszę poświęcić jej starszemu bratu. Wówczas słyszę za ścianą, jak śpiewa swoim lalom ... albo bawi się zabawkową pocztą ... albo czyta ... Wspaniała z niej dziewczynka!!!

R. równie wspaniały ... i dzielny. Przekonałam się o tym w szpitalu wielokrotnie, a tym razem zwłaszcza, gdy tuż przed opuszczeniem szpitala okazało się, że szpitalne laboratorium zagubiło (!) probówkę z materiałem na badania genetyczne pobrane przez pielęgniarki ... i trzeba było dodatkowo dwukrotnie kłuć R. Nawet nie pisnął ... Zniósł to dzielnie, nasz R. - bohater:-) Kolejnym razem nie zgodzę się na ponowienie badań .... i inaczej załatwię sprawę... Tym razem byłam wyrozumiała, ale co za dużo to niezdrowo:-)))

Pozdrawiam z placu boju z jelitówką :-) Wieczorem dołączę wreszcie fotki:-))))

sobota, 15 marca 2014

UFF ... wreszcie w domu!!!

Witam serdecznie po dłuuugiej przerwie... Tym razem na kilka dni wybyliśmy na, przenoszoną już od stycznia, a planowaną od października wizytę w szpitalu. Od czasu zdiagnozowania u R. choroby i rozpoczęcia kuracji minęło blisko 1,5 roku. Teraz trzeba było pójść na badania kontrolne, by dowiedzieć się, czy leki pomogły i czy można w takim razie powoli rozpocząć zmniejszanie dawki.

RTG i USG pokazały, że leczenie jest prawidłowe, ale obraz nerek nie wyglądał dobrze i badanie musimy powtórzyć. Przy przyjęciu do szpitala podejrzewano także zapalenie oskrzeli, więc tym także na szczęście zajął się lekarz... Diagnoza - podejrzenie astmy, jakby choroba nasza główna plus alergia to było jeszcze za mało dla naszego siedmio-, a właściwie już prawie ośmiolatka ... No cóż ... Na szczęście nasza wspaniała pani doktor reumatolog poleciła nam dobrego alergologa, który będzie się teraz nami opiekował:-)

Jakże wspaniale było po 3 dniach oglądania szpitalnych murów wrócić do domu. Po drodze zatrzymaliśmy się w galerii handlowej, gdzie Małej M., która dzielnie dziennie jeździła do szpitala i z powrotem, kupiliśmy film o Pippi, którą nasza czterolatka zna z książek i audiobooków. Do tego w sklepie sportowym R. wybrał dla niej kolorowe piłeczki tenisowe. Tymi upominkami sprawiliśmy Małej M. wspaniałą niespodziankę. Skakała z radości aż jej kucyki w powietrzu fruwały!!!:-)

Oczywiście nasz dzielny pacjent (nagrodzony wielokrotnie w szpitalu naklejkami) też dostał prezent - wymarzoną hulajnogę. Miał jedną, ale z małymi kółkami. Teraz ma super pojazd ... Już wczoraj testował ją w pokoju. Wyczekiwał poranka, by móc dziś w sobotnie przedpołudnie ją wypróbować. Niestety, wichura i deszcz, a potem pogorszenie samopoczucia pokrzyżowały mu plany. Najpierw biegunka, a potem wymioty zatrzymały go pod kołderką. Właśnie śpi ... nabierając sił. Mała M. też zmęczona szpitalnym zamieszaniem drzemie ... UF!!!! Dobrze, że szpital już za nami ...

Życzymy miłego weekendu wszystkim naszym sympatykom:-)))) Postaram się niebawem nadrobić blogowe zaległości!!!

sobota, 8 marca 2014

Spacer po Ustce - dzień 2

Nasz drugi dzień pobytu nad morzem rozpoczęliśmy od wspólnego, niedzielnego śniadania. Potem tradycyjnie już zapakowałam prowiant do plecaka i około 11-ej wyruszyłam z dziećmi na pieszą wędrówką do centrum Ustki. Celem naszego spaceru było dotarcie do mola położonego w pobliżu latarni morskiej. Tym razem szliśmy nie plażą, a chodnikiem, bo nie znaliśmy terenu, a poza tym musiałam mieć wózek dla naszej młodszej latorośli. Targanie go plażą pod pachą nie bardzo wchodziło w rachubę:-)


Słońce świeciło, humory dopisywały, więc miło nam się szło. Najpierw bardziej ruchliwą częścią miasta prowadzącą wiaduktem kolejowym, ...


ale zaraz potem droga skręcała w ulicę Marynarki Polskiej - piękny deptak prowadzący aż do usteckiego portu.



Wędrowaliśmy sobie ciesząc się ciszą (pustki, bo poza sezonem!) i podziwiając starą część osady rybackiej.


Naszą uwagę przyciągnęło kilka starych domów wspaniale odrestaurowanych i oddających klimat dawnej Ustki. Tu bardzo spodobał się nam Kapitański Zaułek. Dawniej, stał tu kościół św. Mikołaja, patrona kupców i żeglarzy. Teraz już niestety po świątyni nie ma śladu, a w pobliżu - smażalnie ryb i restauracje.



Teraz już tylko kilka kroków dzieliło nas od portu, którego zwiedzanie rozpoczęliśmy od zakupu wędzonych makreli w smażalni przy nabrzeżu. Potem spacerowaliśmy sobie i podziwialiśmy jednostki pływające przycumowane do nabrzeża.


Naszą uwagę przyciągnął za sprawą swego ogromu i nowoczesnego wyglądu statek ratowniczy SAR, który - jak się dowiedziałam po powrocie- jest nowoczesną jednostką dopiero od niedawna stacjonującą w usteckim porcie. Statek ów, o nazwie Orkan, powstał w Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Robi wrażenie!!!


Bliżej nas zaś przy nabrzeżu stał kiczowaty nieco, ale atrakcyjny dla oka, statek z jednorożcem ... Zapewne w sezonie zabiera na rejsy żądnych pirackich klimatów turystów. Może ze względu na dzieci zdecydowalibyśmy się na rejs, ale o tej porze roku statek jeszcze nie wypływa w morze. Trzeba będzie zatem wrócić tu latem, by większość atrakcji nadmorskich zaliczyć:-)


Spacerkiem szliśmy dalej w kierunku latarni. Tu zatrzymaliśmy się na dłużej, by podziwiać latarnię, a w jej sąsiedztwie pomnik - dar - w hołdzie ludziom morza. Piękne w swej prostocie i wymowne tablice ilustrujące ciężką pracę rybaków na morzu.


Kilka pamiątkowych fotek i poszliśmy dalej. Dzieci jeszcze musiały poszaleć nieco; Mała M. biegała, a R. jeździł na hulajnodze po róży wiatrów ułożonej z kostki brukowej w pobliżu latarni.


Tu już zrobiło się tłoczniej, bo z racji niedzielnego przedpołudnia zaczęli gromadzić się turyści i miejscowi. Nie ma się co dziwić, bo pogoda sprzyjała spacerom. Teraz już spokojniejszym krokiem pomaszerowaliśmy dalej w kierunku molo - tej jego części, do której nie dotarliśmy dzień wcześniej z R. Tu jednak zauważyliśmy szlaban, do którego - wiedzeni ciekawością - podeszliśmy. I, ku naszemu zaskoczeniu, dowiedzieliśmy się, że obie strony portu łączy kładka (!), którą wczoraj mogliśmy przejść na drugą stronę, oszczędzając czas i siły.


No cóż ... Człowiek uczy się przez całe życie:-) Od niedawna bowiem co godzinę przez 15 minut (w sezonie aż do północy) oba portowe nabrzeża łączy kładka piesza. Teraz już stało się jasne, że już nie będziemy musieli kolejnym razem iść do centrum Ustki od strony dworcowego wiaduktu. No i - rzecz jasna - musieliśmy też przetestować, jak owa kładka funkcjonuje ...


Zanim jednak pokonaliśmy tym sposobem portowy kanał, poszliśmy zobaczyć słynną ustecką damę, czyli syrenkę. Rzeźba ta bardzo nam się spodobała. Na umieszczonej obok tablicy wyczytałam, że podlega systemowi całodobowego monitoringu ... i po wejściu na podaną stronę można zobaczyć aktualny obraz tej atrakcji Ustki.


Zaraz też zadzwoniłam do naszego ,,chorego'' i podałam mu link do strony i ... za chwilkę już machaliśmy do kamery spod usteckiej syrenki. Tatuś bardzo się ucieszył z naszego pomysłu:-) Mógł bowiem choć przez moment towarzyszyć nam w zwiedzaniu portu.


Czekało na nas jeszcze zwiedzenie molo ... - tej części za syrenką. Pospacerowaliśmy zatem dalej. Mała M. była bardzo przejęta ... tym bardziej, że molo długie i wychodzące daleko w morze. Na końcu przystanęliśmy i podziwialiśmy rozciągającą się stąd panoramę z latarnią w oddali ... i szeroką plażą po jednej i po drugiej stronie nabrzeża.


Wiał wietrzyk ... Słońce powoli zaczynało zachodzić ... A i morskie powietrze zaostrzyło nam apetyty. Zapasy w plecaku topniały znacznie, więc zabrałam dzieci do jednego z barów (,,Bryza'') na pyszne frytki z zestawem surówek z białej kapusty. Pycha! Mała M. i R. jedli aż im się uszy trzęsły!!!


Brzuchy się zapełniły nieco, bo obiad czekał na nas w domu. Dzieci jednak ciągle czuły niedosyt morza ... Pospacerowaliśmy zatem w kierunku plaży wschodniej ... najpierw Bulwarem Nadmorskim, a potem wzdłuż brzegu. Wózek z hulajnogą zostawiliśmy przy wejściu na plażę. Oboje byli tacy szczęśliwi. Frajdę sprawiała im zabawa z morzem w ciuciubabkę (aż dziw, że buty się suche ostały!) i wrzucanie garści piasku do morza. Znów mogłam na chwilę się zrelaksować, bo dzieci były bezpieczne ...


Tu dopiero zauważyłam, że plaża po sezonie to doskonałe miejsce do zabawy dla naszych pociech. Każde miało własny pomysł na zabawę, a i jak mogłam odsapnąć nieco. Zaraz też wzięłam aparat w dłoń, a za wdzięczny do fotografowania obiekt obrałam falochron i  - rzecz jasna - mewy. Mam nadzieję, że choć kilka fotek się uda i będą stanowiły cenną pamiątkę z zimowego pobytu w Ustce.




Zbliżała się 16-ta, czyli godzina kolejnego otwarcia kładki ... Popędziliśmy zatem w stronę nabrzeża i w 2-3 minuty pokonaliśmy kładkę. Potem testowaliśmy nową drogę - równoległą drogę do plaży, która zaprowadziła nas w jakieś 30 minut do naszego lokum. Tu już czekał na nas nasz ,,chory'', któremu zdaliśmy dokładną relację z naszego spaceru po porcie. Po takiej opowieści nagle nawet tatuś poczuł się lepiej i zapragnął pójść nad morze.


Zanim jednak zjedliśmy obiad, wybiła 17-ta ... czyli pora bliska zmierzchu. Teraz już szliśmy na plażę objuczeni niczym osiołki - dwie hulajnogi plus teleskop z całym osprzętem, bo mej drugiej połowie już od dawna marzyła się nocna obserwacja nieba z dala od miejskich świateł.

To dopiero było przeżycie. Cisza, pusto dookoła, ciemno .... i szum morskich fal wokół. Niesamowite!!! A nad głowami niebo wręcz usiane gwiazdami. Rewelacja!!! Sama byłam zaskoczona, widząc tak pięknie rozgwieżdżony nieboskłon. Dzieci zaś piszczały z radości, gdy przez teleskop udało im się dojrzeć Jowisza z jego księżycami.


Tym miłym akcentem zakończyliśmy ów pełen wrażeń dzień. Najbardziej cieszyłam się z tego, że łącznie spędziłam z dziećmi na świeżym powietrzu ponad 6 godzin. HURA!!!




piątek, 7 marca 2014

USTKA dzień 1 ...

Pierwsza noc w nowym lokum minęła szybko i dała wszystkim, no może poza głową rodziny, wytchnienie. Moja druga połowa bowiem już w dniu wyjazdu skarżyła się na ból gardła i kapiący niczym kranik nos. Nie było zatem wyjścia i na rozeznanie terenu i odnalezienie drogi do morza wybrałam się sama z dziećmi.


Oboje dość wcześnie wstali i nie mogli już doczekać się wyjścia z domu. Nasze apetyty zaostrzył jeszcze głośny krzyk mew i widok jednej z nich, która siedziała na dachu i coś nam oznajmiała w swym mewim języku:-) Zaraz nam wszystkim weselej się zrobiło i poczuliśmy nieodparte pragnienie, by jak najprędzej znaleźć się na plaży, ... by mewy krzyczały nam nad głowami, znad morza zawiał ciepły wietrzyk, a dźwięk fal wypełnił nasze uszy!!!


Przygotowałam śniadanie, do plecaka wrzuciłam kanapki i termos z herbatą ... Rzecz jasna, nie mogłam zapomnieć aparacie fotograficznym. Zarzuciłam go na ramię i pędem na plażę. Z samochodu wyjęliśmy hulajnogę dla R., bo jeszcze przed wyjazdem wyczytałam w sieci, że na plażę prowadzi nowiutki trakt rowerowo-pieszy. Mała M. w wózeczku, a R. na hulajnodze ... i ruszyliśmy przed siebie. Koniec języka za przewodnika i ... już za chwil kilka pokonywaliśmy tory, a dalej ścieżką dla rowerzystów i pieszych zmierzaliśmy ku plaży. Szło się bardzo przyjemnie, pośród porośniętych iglakami wydm ...


Nagle bita droga urywała się, a zaczynała się malownicza piaszczysta dróżka ... z ławeczkami, gdzie można było przycupnąć na chwilkę. Tym co szczególnie zapadło mi w pamięć była pod stopami - jasna barwa owego piasku, a nad głowami - bazie. Aż trudno uwierzyć, że już w lutym można je było tutaj zobaczyć!!!


Najlepsze jednak było jeszcze wciąż przed nami. Po pokonaniu niewielkiego wzniesienia naszym oczom wreszcie ukazało się MORZE. Tego widoku chyba nigdy nie zapomnę!!! Bezchmurne niebo, czysty (prawie biało-kremowy) piach, prawie żadnych ludzi poza nami i ów bezkres morza.


Wszystkim nam momentalnie udzielił się zachwyt tym, co dane nam było ujrzeć. HURA! Dzieci zaraz popędziły na brzeg, by cieszyć się morzem i jego skarbami. Zaraz też rozpoczęło się wielkie zbieranie muszelek i kamieni.


Ja zaś, korzystając z chwili WOLNOŚCI, czerpałam z niej całymi garściami. Na widok morza i dźwięk fal oraz szum ciepłego wiatru smagającego moją twarz poczułam niewysłowioną radość. Mimo tego, że przyjechałam do Ustki z ciężkim bagażem trosk i niepokojów (o dzieci, siebie, relacje rodzinne itp.) stojąc na usteckiej plaży postanowiłam zostawić je za sobą, by móc cieszyć się CHWILĄ ... Liczyło się tylko tu i teraz:-)


Dzieci zajęły się sobą. Stały nad brzegiem morza i piszczały z radości, gdy fale lizały im czubki butów. Prawdziwy wyścig z falami. Jakimś cudem wróciły do domu w suchych butach. Kieszenie zaś pełne były muszelek i kamieni. Będą miały fantastyczne pamiątki po powrocie!


Widząc, że dzieci są bezpieczne ... oddałam się jednej z mych pasji - fotografowaniu:-). Lubię utrwalać chwile przepełniające mnie radością oraz obrazy, które mnie urzekły, by potem - już po powrocie - móc do nich wracać w chwilach trudniejszych czy aby móc nimi się dzielić z innymi:-)


Nie ukrywam, że od zawsze najwdzięczniejszym obiektem do fotografowania są, poza rzecz jasna moją rodziną, ptaki ...


 Nie mogłam zatem się powstrzymać... i nie zrobić fotek spacerujących wzdłuż brzegu morza mew i innych ptaków.


Po powrocie do naszego lokum zdaliśmy szczegółową relację z wypadu do Ustki naszemu ,,choremu''. Szybciutko usmażyłam pyszne naleśniki z twarogiem i konfiturą z wiśni. Jednak wszyscy byli chyba pełni wrażeń, bo zjedli tylko po jednej porcji. No i doskwierał nam wszystkim raczej głód morza i morskich fal, bo zaraz po obiedzie powędrowałam z R. na dalsze odkrywanie Ustki.


Mała M. niestety była zbyt zmęczona i śpiąca, by nam towarzyszyć. Wczesne przedpołudnie właściwie spędziliśmy tuż przy wejściu na plażę. Teraz zaś naszym celem - na wyraźne życzenie naszego siedmiolatka - było dotarcie do portu w Ustce. Widzieliśmy molo z naszej plaży i dojście doń wydawało się możliwe w jakieś 30 minut. Znów ruszyliśmy w drogę: kanapki do plecaka, herbata w termosie, no i aparat przewieszony przez ramię. R. zaś wziął swą hulajnogę, by nie dłużyła mu się droga deptakiem.


Najpierw pokonaliśmy ów trakt pieszo-rowerowy, a potem spokojnie - nigdzie się nie spiesząc - brzegiem morza wędrowaliśmy w kierunku portu, łapiąc promyki słońca, ścigając się z falami i wypatrując ciekawych okazów wyrzucanych przez morze takich jak: wygładzone przez fale patyczki, różnokolorowe płaskie kamienie czy muszelki w prążki (moje ulubione!). Szliśmy sobie ciesząc nasze oczy widokiem morza i szumem fal, rozdzieranym co jakiś czas krzykiem mew, które są tu wyjątkowo krzykliwe i duże. Jakże wspaniale było się tu znaleźć!!! Planowany odcinek plaży pokonaliśmy w jakiś kwadrans i ... już za moment znaleźliśmy się na molo, z którego ujrzeliśmy wpływający akurat do portu kuter rybacki.


Zanim udaliśmy się na oglądanie zacumowanych w porcie statków, pospacerowaliśmy wzdłuż molo - hen hen... aż do cypla wchodzącego daleko w morze. Ach cóż to był za widok! W pamięć zapadły mi barwy nieba, na którym zachodziło powoli słońce i powiew wiatru od wody, no i ów bezkres ... cisza ... i morze po horyzont. Niesamowite wrażenie robiły też głazy zgromadzone przy portowym nabrzeżu. Takie kamienie ... ale morze to żywioł i czasem przed jego siłą i kaprysami pogody człek bronić się musi.


Miło nam się spacerowało, ale robiło się późno, a jeszcze czekała nas droga powrotna; tym razem nie plażą, a miastem. Marzyło nam się dotarcie do usteckiej latarni i zerkającej na nas z drugiego brzegu dostojnej usteckiej syrenki... ale nie chciałam już przedłużać R. na tak długie wędrowanie, sama nie znając portu i okolic. Skierowaliśmy zatem swe kroki w stronę naszego lokum... podziwiając jeszcze rybackie kutry i wędkarzy na nabrzeżu.


Po drodze odkryliśmy sklep, który miał stać się naszym dostawcą świeżych ryb przez 7 dni pobytu w Ustce. Tu później zaopatrywaliśmy się w pyszne dorsze, w których zasmakowały nawet nasze pociechy, wcześniej raczej stroniące od rybnych dań. Mmmmm... Jeszcze dziś, po powrocie, czuję zapach filetów z dorsza, które serwowałam moim domownikom aż czterokrotnie podczas tygodniowego pobytu. Wszyscy się zajadali rybkami, a Mała M.  stała się wielką amatorką dorsza i śledzia bałtyckiego. I tak trzymać!!!


I tak na odkrywaniu plaży zachodniej w Ustce i portowych zakamarków upłynął nam pierwszy dzień pobytu nad morzem. HURA!!!

P.S. Mam nadzieję, że dzięki tej relacji dało się powędrować po USTCE z nami. Cd. nastąpi :-)

wtorek, 4 marca 2014

Czasem dobrze jest WYRUSZYĆ w drogę ...

Czasem DOBRZE JEST zostawić za sobą domowe pielesze, w godzin kilka spakować ubrania, na ostatnią chwilę wyszukać noclegów ... i ruszyć całą rodziną przed siebie!!!!! TAK ... tego nam WSZYSTKIM było trzeba. Zachęceni sprzyjającą spacerom i dalekim podróżom aurą, w piątkowe popołudnie kończące pierwsze tydzień ferii ruszyliśmy nad MORZE.

A na plaży KAMYKÓW tłum:-)
Do ostatniej chwili sam wyjazd stał pod znakiem zapytania (sprawy służbowe mojej drugiej połowy) ... Torby spakowane, noclegi zamówione, kanapki na drogę w lodówce. Brakowało jedynie komendy: W DROGĘ! Dzieci już nie mogły się doczekać, więc ostatnie chyba 2 h poprzedzające wyjazd spędziły przed TV (co u nas jest prawdziwą rzadkością!), śledząc poczynania sportowców na Zimowej Olimpiadzie w Soczi. Na szczęście ok.13.30 padła wyczekiwana komenda ... :-) i wskoczyliśmy do wozu. Przed nami jakieś 450 km. Dystans długi, ale najważniejsze, że udało się RUSZYĆ W DROGĘ.

MUSZELKI czar!!!
Jechało się dobrze, choć gdy w godzinach szczytu dotarliśmy do przedmieść Poznania, miałam wrażenie, że posuwamy się iście żółwim tempem ... i kręcimy się w kółko. Stąd do Piły droga jakoś nam się dłużyła. Na szczęście dzieci nie marudziły jakoś; jedynie Mała M. co chwilę pytała, czy jeszcze daleko ... i ile mam jeszcze stron mapy w atlasie do pokonania:-) Czas umilały im zabrane na drogę książeczki i elektroniczne ,,zabawianki'', czyli mała konsola R. (niedawny prezent od babci) i laptop edukacyjny Małej M. (kiedyś bożonarodzeniowy prezent dla R.). Byłam pełna podziwu, że tak dzielnie znosili trudy podróży ... Ze względu na późną porę nie mogliśmy robić częstych przerw w podróży.

W piasku zakopane...
Pod koniec R. skarżył się na ból nóg (od siedzenia bez ruchu przez długi czas). Jakoś dał radę:-)
Około 21-ej oboje zasnęli, ... ale gdy wreszcie ok.23.30 dotarliśmy do USTKI oboje się zbudzili i z wrażenia nie mogli zasnąć; tym bardziej, że nowe miejsce wzbudziło w nich moc emocji:-) Chyba dopiero przed pierwszą nad ranem WSZYSCY padliśmy ze zmęczenia... Wspaniale było znaleźć się w innym miejscu, nawet o tak późnej porze, mając świadomość, że kilkaset metrów od miejsca noclegowego szumiał BAŁTYK... który już kolejnego poranka mieliśmy ujrzeć na własne oczy!!!!!!!!

Nic dodać ...:-)

Naszej relacji z ferii nad morzem cd. wkrótce nastąpi:-)