wtorek, 28 stycznia 2014

Wieści z placu boju ... z chorobą!!!

Niestety, dopadło nas choróbsko. Zarówno Mała M. jak i R. musieli już wczoraj zostać w domu. Zmartwił mnie nasilający się u naszego siedmiolatka kaszel, więc nie posłałam go do szkoły. Bałam się, że to zapalenie oskrzeli... i niewiele się pomyliłam.
 
Raduś kilka godzin przed wyjściem do lekarza zaczął gorączkować aż do blisko 39 stopni, więc wiedziałam, że sprawa może być poważna. Tata musiał na plecach zatargać go do wozu i pędem do pediatry. Rozpoznanie: zapalenie płuc!!!!!!! Niewielkie zmiany po jednej stronie, konieczność kontroli u pediatry co dwa dni. Krytyczna będzie środa, bo jeśli się okaże, że zmiany postępują dalej to niestety szpital. Lekarka jednak pocieszała nas, że choroba R. została dość wcześnie uchwycona i są duże szanse, że hospitalizacji uda się uniknąć. OBY! Powiedziała, że teraz - kiedy normalnie panoszy się grypa - panuje epidemia zapalenia płuc i cały oddział pełen jest dzieci (nawet 6-tygodniowych!), które walczą z tą paskudną chorobą. Mam nadzieję, że uda nam się uniknąć pobytu w szpitalu....
 
Po powrocie od lekarza R. nadal walczył z gorączką, mimo podania środka zbijającego temperaturę. Skakała aż po 39.6, więc w ruch poszły kompresy na czoło. Przynosiły wyraźną ulgę, ale temperatura dość długo się utrzymywała. Na szczęście bez problemu popijał podawaną mu herbatkę ... Bałam się jednak jakoś zostawić go samemu w pokoju na noc. Rozłożyłam sobie na podłodze koce i dziecięcy materac ... i czuwałam przy moim chorym. Około piątej rano obudził nas tatuś, który wstał, by podać naszemu siedmiolatkowi lek od gorączki. UFF! Temperatura spadła i mam nadzieję, że domowa kuracja okaże się skuteczna.
 
Oczywiście, od wczoraj pogrążonemu w gorączce R. towarzyszą audiobooki. Jakiż to wspaniały wynalazek. Ja mogę zająć się Małą M., która też walczy z chorobą (paskudny katar i kaszel), ugotować czy zająć się domem, a pan Krzysztof Kowalewski na płycie z nagraniami opowieści o Muminkach (Tata Muminka i morze) wyręcza mnie w czytaniu. Czas nagrania ponad 5h, więc R. ma czego słuchać. Na szczęście mam z biblioteki kilka płyt, więc na czas choroby może starczy. A jak nie to popędzę wieczorkiem do biblioteki miejskiej, gdzie teraz też już mają w ofercie płyty z nagraniami książek.
 
Kończę zatem ekspresowy, wtorkowy wpis o poranku ... Mam nadzieję, że z każdym dniem R. będzie czuł się lepiej, a tymczasem pędzę zrobić mu inhalacje. Do miłego usłyszenia!!!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Mała M. czyta mamie ... HURA!!!

Pora regularne pisanie czas zacząć ... Gościnnie na komputerze stacjonarnym zanim mąż coś nowego dla żony zakupi :-)

Dziś słów kilka o tym, co szczególnie ostatnio raduje matczyne serce. Otóż doczekałam się czasów, gdy zasiadam wygodnie na kanapie i słucham, jak moja czterolatka z radością w głosie czyta swojej mamie.

Pamiętam początki, gdy to ja zasiadałam z Małą M. u boku i jednym z zeszytów pani profesor Jagody Cieszyńskiej ,,Kocham czytać'' i cierpliwie, instruowana przez moją wspaniałą siostrę (prawdziwą znawczynię i propagatorkę metody nauczania czytania, zwanej krakowską), krok po kroku dzień za dniem uczyłam Małą M. czytania sylab. Choć początki nie były łatwe (trudności z kreatywnością przy tworzeniu historyjek), z każdym zeszytem szło nam coraz lepiej.

Mała M. tak bardzo zapaliła się do czytania, że nawet o poranku, gdy za oknem ciemno a reszta domowników pogrążona była we śnie, nasza czterolatka siadała w piżamce na kanapie i strona za stroną powtarzała historyjkę, którą jej opowiadałam no i przy tym powtarzała zapisane na kartach książki sylaby. Zadziwiała mnie swą pracowitością i zapałem. Niczym mała pilna uczennica powtarzała wszystko ... i właściwie sama utrwalała. Dla lepszego zapamiętania poznanych sylab wycinałam dodatkowe ćwiczenia, a Mała M. chłonęła jak gąbka. Tak bardzo się przyzwyczaiła do wykonywanych specjalnie dla niej ćwiczeń, że co dzień pytała, czy dla niej coś nowego przygotowałam. Nie ukrywam, że było to czasem dość czasochłonne zajęcie, ale postępy córki i radość, jaką czerpała z czytania dodawały mi skrzydeł. I tak, dzień po dniu, czytałyśmy, traktując czytanie ,,Kocham czytać'' jak dobrą zabawę.

Nawet nie wiem, kiedy dotarłyśmy do 18-ego zeszytu pierwszej serii, będącego uwieńczeniem całego ,,kursu'. Tutaj już całość napisana była drukowanymi literami - po jednej stronie tekst, a po drugiej - całostronicowy obrazek. Opowieść o Jagodzie i Janku na wakacjach okazała się hitem. Pamiętam jaka ogromna radość ogarnęła mnie, gdy Mała M. usiadła z książeczką na kolankach i zaczęła czytać!!!!! Poczułam się jak zdobywca Mont Everestu:-), bo to przecież sztuka nauczyć małe dziecko czytać. Zasługa tu, rzecz jasna, Pani Profesor Cieszyńskiej, która bazując na swym ogromnym doświadczeniu w pracy z dziećmi i rozległej wiedzy opracowała tak genialną metodę. SAMA przekonałam się, że czytanie ,,po krakowsku'' się sprawdza w praktyce, czego najlepszym dowodem jest moja (obecnie) czterolatka.

Co prawda zdarzyło się, że po wakacyjnej przerwie Mała M. jakoś nie garnęła się do czytania, ja też specjalnie nie naciskałam... Jednak po kilku miesiącach sama na nowo sięgnęła po Jagódkę i Janka, a teraz już nawet czyta mi relacje z ich podróży po krajach europejskich. Tak tak ... ciocia A. i wujek F. widząc, ile frajdy czytanie sprawie swej małej siostrzenicy na czwarte urodziny sprezentowali jej drugi boks z książeczkami Pani Profesor Krakowskiej zatytułowany ,,Podróże Jagody i Janka''. Teraz czytając poznajemy atrakcje miast Europy. Dobrze się obie przy tym bawimy. Ostatnio nawet zagrałam z Małą M. w dołączoną do książek grę planszową (fotki niestety nie do odzyskania z mojego laptopa!). Jakże radowało się moje serce, gdy moja czterolatka podczas gry, trafiając na punktowane dodatkowo pole, z uśmiechem na twarzy czytała polecenie, mówiące jej, co ma zrobić w danej sytuacji. Ależ była zabawa! Znów chętnie udam się z nią w podróż po turystycznych atrakcjach Włoch.

Granie i czytanie to jeszcze nic :-) Ostatnio Mała M. czyta sobie książki z biblioteczki domowej lub z zasobów biblioteki miejskiej. Nie ma znaczenia, że to już nie drukowane litery. Ona po prostu siada i czyta. Podczas ostatniej wizyty w bibliotece wypożyczyłam dla niej kilka pozycji z serii wydawnictwa Egmont ,,Czytam sobie'' (poziom 1). Na dobry początek była ..Marta i Ufoludek''. Łza gdzieś tam prawie zakręciła się w oku, gdy moja czterolatka usiadła na kanapie i strona za stroną przeczytała mi o małej Marcie. Kolejnego dnia uraczyła mnie lekturą ,,Sekretu ponurego zamku'' (też z serii ''Czytam sam''). JESTEM Z NIEJ DUMNA!!! Już wiele razy przekonałam się, że warto było spróbować, bo Mała M,. czyta mi tytuły książek w bibliotece, napisy na planszach gier i wszystko, to co przyciągnie jej uwagę.

I choć spotykam się z opiniami, że skoro już czytać umie to w szkole będzie się NUDZIĆ ... wierzę, że ta umiejętność nawet w tak młodym wieku jest już bezcenna. Poza tym ucząc czytania wpoiłam mojemu dziecku przy okazji :-) MIŁOŚĆ DO CZYTANIA!!! Tym sposobem nasza najmłodsza latorośl stała się prawdziwą miłośniczką dziecięcej literatury, dla której dzień bez książki jest dniem straconym!!!!! Wiele czasu spędza co dzień przeglądając lub czytając książki, a jej opowieści w oparciu o przeczytane książeczki są opowiadane tak piękną polszczyzną i często z modulacją głosu, że nawet jej starszy brat przystaje czasem, by posłuchać bajania Małej M.

P.S. Fotki dołączę wieczorową porą ... :-) Tekst już wkleiłam, bo dawno nie pisałam!
 

czwartek, 23 stycznia 2014

Przerwa na blogu ...

Aż mi trudno uwierzyć, że od ostatniego wpisu minęły prawie 3 tygodnie. Ależ ten czas pędzi, pytam tylko dokąd? :-) Delegacje męża i stała opieka nad dziećmi (czyli brak właściwie wolnej chwili i brak możliwości wyjścia gdzieś samej) oraz problemy wychowawcze z siedmiolatkiem jakoś tak zdominowały ten czas i odebrały siły do wieczornego pisania, że zamiast stukać w klawiaturę wybierałam wysłuchanie rekolekcji, które są dla mnie niezbędną codzienną strawą duchową ... i wcześniejsze (tj. po 23-ej) pójście spać. Do tego kilka dni temu mój laptop odmówił posłuszeństwa ... i w ten sposób straciłam zgromadzone tam pliki wszelkiego rodzaju, nawet fotki z kilku ostatnich miesięcy, których z lenistwa (biję się w piersi!) i braku czasu nie skopiowałam na dysk zewnętrzny. Wiem wiem .... już kiedyś miałam nauczkę, gdy spadł dysk, ale fotki udało się odzyskać. Niestety, nie każdy Polak, jak widać:-), mądry po szkodzie ...
 
Zaraz pędzę na wywiadówkę semestralną R. , a że tatuś na wyjeździe muszę oddać dzieci w dobre ręce. Najgorsze, że Mała M. ucięła sobie drzemkę zamiast zjeść obiad ... i znów czeka mnie gonitwa.
Pozdrawiam i obiecuję niebawem nadrobić zaległości ... Obym tylko doczekała się jakiegoś nowego laptopa albo tabletu, żebym mogła spokojnie znów pisać  i wklejać fotki.
 
ZAPRASZAM!!!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Na wieży i ... nad wodą :-)

Ostatnio jakoś mało czasu na pisanie ... ale nadrabiam zaległości. Dziś relacja z wycieczki, która odbyła się 6 stycznia, czyli cały tydzień temu. ZAPRASZAM!

Poniedziałkowe świąteczne (z racji Objawienia Pańskiego) przedpołudnie spędziliśmy na wycieczce po okolicy. Śniegu brak, więc warunki na zwiedzanie odpowiednie. Do plecaka wrzuciłam termos z herbatą, kilka kanapek, kawałek ciasta i ruszyliśmy w drogę.



Celem wypadu było obejrzenie panoramy naszej okolicy z wieży widokowej w Kotowicach. Atrakcja ta została otwarta niespełna chyba rok temu, a jeszcze tam nie dotarliśmy choć dzieli ją od nas zaledwie kilkanaście kilometrów.


Była już także celem moich rowerowych wycieczek, ale jakoś zawsze coś stawało mi na drodze i nie dojechałam (choć byłam już blisko). Droga wiodła przez okoliczne wioski. Ruch na drodze niewielki, więc jechało się bardzo przyjemnie. Większy ruch panował na leśnej, grząskiej nieco ścieżce, prowadzącej na wieżę. Na miejscu okazało się, że o dość atrakcyjne miejsce, bo na parkingu pod wieżą stało już kilka samochodów.


Sama wieża liczy czterdzieści metrów, a na jej szczyt prowadzą metalowe schody. Wszystko nowe, więc bezpiecznie i czysto. Najwyższe galeryjki - osłonięte daszkami. Spokojnym tempem, bez zbędnego pośpiechu (choć raz), wspięliśmy się na szczyt wieży. R. przodem dziarsko maszerował, a za nim Mała M. z tatą. Kiedy weszłam na górę zaskoczona byłam rozciągającym się stamtąd widokiem.


Dobra widoczność, więc nawet Ślężę widać było, a na horyzoncie majaczył jeden z najwyższych budynków w kraju, czyli Sky Tower (Tam też dojedziemy kiedyś, bo przed kilkoma dniami otwarto tam na wysokości 49 piętra taras widokowy!!!!).


Wieżowce wieżowcami,


ale mnie najbardziej zauroczył widok Odry  ... i terenów leżących tuż na jej brzegach.


Niebo pokrywała niewielka ilość chmur, stąd w oddali widać było również szczyt Ślęży z masztem ... Nawet R. i Mała M. rozpoznali ową górę:-)


Dzieciom także bardzo się podobało, a dodatkową frajdą była możliwość podziwiania panoramy przez lornetkę, którą wspaniałomyślnie zabrał ze sobą tatuś :-)


Stojąc na wieży i patrząc na Odrę zapragnęłam zobaczyć także jaz wodny (wraz ze śluzą) w miejscowości Ratowice. Gdy tylko wspomniałam tę nazwę, jeden z turystów na wieży powiedział nam, że widać stąd także zabudowania elektrowni wodnej Janowice w miejscowości Jeszkowice. Obie stanowią stopnie Odrzańskiej Drogi Wodnej. Oj ... jak miło byłoby sobie tak popływać między tymi stopniami ... Odrą dalej w Polskę :-) Właśnie od Jeszkowic zaczęliśmy naszą wycieczkę śladem budowli hydrotechnicznych.


Zdjęć samych urządzeń podobno publikować nie bardzo można, więc zamieszczam widoczki .... mało techniczne:-) jak np. kaczuszkę, która się w wodzie niczym w lustrze przeglądała.


Bardzo spodobała nam się także przycumowana w pobliżu barka. Ma taki widok swój smaczek:-) Przyjemnie tu i cicho, ale znacznie bardziej spodobały nam się okolice stopnia wodnego w Ratowicach. Jakże tu spokojnie ... Trawka rośnie choć to środek zimy. Tu nam się bardzo spodobało!!!


Pierwsza rzecz, którą zauważyłam po wyjściu z wozu to ogromne gniazdo na kominie ... chwilowo puste :-). Jakże imponujące!!!


Odra w takim miejscu, szeroka dość, też robi wrażenie. Można nabrać pokory nieco. Gdy patrzę na Odrę z okna, wygląda na taką sobie rzeczkę :-)


Zanim dotarliśmy do samej śluzy i jazu pokonaliśmy mostek, pod którym przepływał właśnie łabędź. Aparaty zatem w dłoń .... i wraz z R. polowaliśmy na pamiątkową fotkę :-)


Podpływał do nas, licząc być może na coś do jedzenia, ale niestety nie mieliśmy czym go poczęstować.


Staliśmy jednak dalej i podziwialiśmy piękno tego dostojnego ptaka!!!


R. też bacznie obserwował łabędzia i polował na udane ujęcia.


Dla takiego widoku warto było tu przyjechać :-)


Teraz już nie pozostawało nic innego, jak podejść wreszcie do jazu ... Ależ tam wiało ... a ten szum wody!!!


Woda się kotłowała na całego!!!


Przypatrywaliśmy się spadającej z takim hałasem wodzie ...


Głęboko tu zapewne .... no i tu poczuć można siłę żywiołu!!!!


Co do czystości wody to można mieć zastrzeżenia :-)


Gromadząca się w kilku miejscach piana, mówi chyba sama za siebie :-)


Miejsce to jednak ma swój klimat i warto tu przyjechać z dziećmi. Może kiedyś dotrę tu wreszcie rowerem.
Tyle na teraz ... Do miłego usłyszenia!!!






środa, 8 stycznia 2014

Sobotni wypad do Wrocławia...

 Po świątecznych dniach spędzonych przy stole i w domowych pieleszach ciągnęło mnie już na jakąś wycieczkę. Pomyślałam, że warto wybrać się do Wrocławia, by - jak co roku - zobaczyć choinkę na rynku i świąteczne ozdoby na ulicach miasta, a przy okazji oddać książki i audiobooki do biblioteki. Mała M. marzyła także o tym, by odwiedzić wrocławskie krasnoludki ... Jednak zanim odespaliśmy zaległości, zjedliśmy śniadanie i udało mi się jakimś cudem zmobilizować domowników (zwłaszcza płci męskiej:-)) do wyjazdu zrobiła się 13-ta. Jeszcze szybki obiad i przed 15-tą byliśmy w centrum. Trochę czasu zajęło nam krążenie w poszukiwaniu miejsca parkingowego.


W rezultacie zatrzymaliśmy się w okolicach Wyspy Słodowej i stamtąd właśnie rozpoczęliśmy spacer w kierunku rynku. Tu przy zejściu z Żabiej Kładki zauważyłam przepiękną rzeźbę zatytułowaną ,,Macierzyństwo''. Byłam pełna podziwu dla twórcy, który z kamienia potrafił wyrzeźbić takie dzieło. Mała M. rzecz jasna zaraz kazała się przy owej rzeźbie sfotografować.


Szkoda tylko, że jakiś wandal pozwolił sobie na pomazanie dzieciątka .... Nie zauważyłam tego fotografując. Skandal! Ja bym takiemu wandalowi kamień i dłuto dała i rzekła: Sam spróbuj coś takiego wyrzeźbić :-)


Dalej wędrowaliśmy sobie marszowym krokiem, podziwiając m.in. pływające po tamtejszych kanałach łabędzie i kaczki,


zacumowaną przy hotelu restaurację-barkę


czy zabytkowy Młyn Maria.


Moją uwagę przykuły także mewy, .... które licznie zgromadziły się nad wodą. Wyglądały prześlicznie. Nie mogłam się powstrzymać, by się zatrzymać na kilka chwil i uwiecznić je na fotografii.


Śmiesznie wyglądają stojąc na swych śmiesznych pomarańczowych nóżkach ...


I jak tu się nie zatrzymać, by je podziwiać. Pozostali uczestnicy wycieczki musieli cierpliwie czekać, aż mama się fotograficznie wyżyje nieco :-)


Najbardziej mi się podobało to, że one sobie tu spokojnie siedziały, a miasto żyło swoim rytmem ... Tramwaje, piesi, pojazdy ...


Czyż nie warto dla choćby kilku takich ujęć zabrać się z rodzinką do miasta???


Po tym jak na chwilę oddałam się mej fotograficznej pasji, szliśmy dalej spacerkiem przed siebie. Na dłużej zatrzymaliśmy się w pobliskim kościele NMP na Piasku, by podziwiać ruchomą szopkę. Rzadko ją odwiedzamy, bo ciut kiczem trąci, ale że okres bożonarodzeniowy to okazja specjalna, by wejść i pokazać ją dzieciom. Ileż tam zabawek z czasów mojego dzieciństwa ..a  i tak najbardziej podobał mi się aniołek kołyszący do snu małego Jezuska. Miałam nadzieję, że dzieci będą zachwycone. Nie wiem, jak R., bo zwiedzał z tatą, ale Mała M. jakoś chciała stamtąd szybciutko wyjść. Może przestraszyła się dość dużego ruchu, dość głośnej muzyki i ciepła tam panującego, chyba od rozgrzanych lampek.

Ruchomej szopki czar!
Teraz już czas nas gonił, więc pędem udaliśmy się do biblioteki. Na stoliku pani bibliotekarki złożyłam skromny, jak na nasze warunki, stosik (11 sztuk). Mała M. i R. znów czuli się jak u siebie, mogąc do woli przeglądać dziecięcy księgozbiór. Między wybieraniem książeczek dla siebie oboje zdążyli jeszcze pobujać się na wiklinowym bujaku (R.) i drewnianym koniku na biegunach. Tym razem raczej dzieciom pozostawiłam wybór książek, a na końcu dorzuciłam kilka cennych - moim zdaniem - pozycji. Mogłabym dużo dokładać, ale już nie chciałam przesadzać .... i tak wyszliśmy z 17-a książeczkami i 3-ma audiobookami.

Jedna z dekoracji w Galerii Dominikańskiej...
Niestety, nie było kolejnych książek o Basi w formie audio, więc dla naszej czterolatki wzięłam nagrania książek o Elmerze - zabawnym słoniku w kratkę. Dla siedmiolatka zaś wybrałam dwa nagrania przygód rodziny Muminków. Gdy byłam dzieckiem, nie przepadałam za ich perypetiami, ale z wiekiem gust się zmienił i z wielką przyjemnością sama słucham bądź czytam moim pociechom o tych śmiesznych postaciach z Finlandii rodem. O mej sympatii do Muminków świadczy też fakt, że podczas wizyty we Wrocławiu wypatrzyłam ,,Lato Muminków'' na DVD i w niedzielne przedpołudnie odbył się rodzinny seans. Ostatnio zaczęłam organizować projekcje filmowo-bajkowe, kiedy wszyscy siadamy przed TV. Widzę, że pomysł ten bardzo się dzieciom spodobał. Zakupiłam nawet paczkę popcornu :-) Może kolejnym razem połączymy oglądanie z chrupaniem prażonej kukurydzy. Będzie prawie jak w kinie:-))))

To jest dopiero choinka:-)!
Prosto z biblioteki poszliśmy na obiad, a potem przespacerowaliśmy się po rynku, by podziwiać świąteczne dekoracje i choinkę. Ludzi jakoś mało i nawet tłumów nie było. Zziębnięci nieco schroniliśmy się w księgarni, z której wyszliśmy z książeczkami o przygodach Franklina (dla Małej M.) oraz z krzyżówkami i rebusami (dla R.). Naszemu siedmiolatkowi owe zadania tak bardzo przypadły do gustu, że gdy zatrzymaliśmy się na kawie w małym barze, R. rozwiązał kilka zadań ze swego nowego nabytku. Dobrze mu to zrobi. Ćwiczenia szarych komórek nigdy za wiele:-).

Wrocław nocą zawsze uroku pełen:-)
Miło było, ale trzeba było wracać do domu. Dzieci miały tyle wrażeń, że gdy Mała M. przyłożyła główkę do poduszki po powrocie, to spała do rana. Bardzo lubię takie wspólne wycieczki. Nawet nie trzeba niczego zwiedzać czy kupować. Wystarczy nawet kilka chwil w bibliotece i spacer po mieście :-)
Do miłego usłyszenia!!!

niedziela, 5 stycznia 2014

Garść anegdotek ...:-)

Ostatnio coś rzadziej pisałam, ale mam nadzieję, że będę znów mogła na bieżąco dzielić się tym, co u nas słychać. Dziś może skupię się na kilku anegdotkach, których ostatnio jakby mniej. Oto one:

Anegdotka 1

Najświeższa to ta z piątku, gdy Mała M. nieco przez przypadek trafiła na zajęcia logopedyczne, oczarowując swym wdziękiem panią prowadzącą :-) A wszystko dzięki temu, że nasz siedmiolatek, który od kilku miesięcy pracuje nad poprawną wymową głoski ,,r'', uparł się, że nie chce, by na zajęcia prowadziła go zaprzyjaźniona mama kolegi z klasy, tylko ja. Nie bardzo chciałam ulegać, ale z drugiej strony nie miałam pewności, czy po długiej świątecznej przerwie zajęcia się odbędą. Poszłam zatem odebrać R. ze szkoły i sprawdzić, czy pani logopeda jest. Okazało się, że zajęcia normalnie się odbędą ... Usiadłam zatem na korytarzu i czekałam na ich rozpoczęcie. Dla Małej M. wrzuciłam do plecaka kilka książek z zamiarem umilenia jej czasu oczekiwania na brata. Ona jednak nie bardzo chciała ze mną zostać i czekać. Zaproponowałam zatem, by może na próbę towarzyszyła w zajęciach swemu bratu. Małej M. nie trzeba było dwa razy powtarzać. R. też chętnie przystał na ową propozycję i sam zapytał panią prowadzącą zajęcia, czy może w nich uczestniczyć jego siostra. Pani rzecz jasna się zgodziła, wzięła Małą M. za łapkę ... i cała grupa (3 uczniów i nasza czterolatka) powędrowała na zajęcia. Ja tymczasem miałam pół godzinki wolnego! Szkoda, że nie zabrałam dla siebie lekturki ... Czas jednak minął szybko i głośne zbieganie dzieci po schodach oznajmiło mi, że zajęcia skończone. Za moment na schodach ujrzałam prowadzoną przez panią nauczycielkę Małą M. uśmiechniętą od ucha do ucha. Gdy tylko mnie ujrzała, zawołała, rozbawiając panią i mnie:

Mamo, już umiem mówić DRZAZGA!!!!

Zaraz potem pani powiedziała mi, że Mała M. mówi jeszcze bardziej gardłowo od swego brata, ale że łatwiej będzie jej wymowę korygować. Pochwaliła też Małą M., że jest zdolną dziewczynką i dodała:

Ona JUŻ GŁOSKUJE!!!

Sama zaproponowała, żebym przyprowadzała ją na zajęcia z R. Tym sposobem Mała M., nasza czterolatka, będzie doskonaliła wymowę ,,r'' na zajęciach ze swym starszym bratem. Ta to ma szczęście!!! Wspaniała jest ta nasza Mała M. Gdziekolwiek ją przyprowadzę, budzi entuzjazm:-)))) Jestem z niej dumna!!!! :-)

A..Przypomniało mi się, że R. zdał mi też relację z przebiegu zajęć. Najpierw pani dała Małej M. kilka gier logopedycznych, ale po chwili nasza czterolatka żądna wiedzy :-) zapytała w pewnym momencie:

A czy ja mogę z Wami ćwiczyć to ,,R''?

Co tam gry .... dla maluchów, Mała M. uczyć się CHCE:-)

Anegdotka 2

W przeddzień sylwestra wybraliśmy się do dużego centrum handlowego na zakupy. R. z tatą kupował listwy podłogowe, a Mała M. krążyła ze mną po ,,Auchan'' w poszukiwaniu artykułów spożywczych. Chodziłyśmy od alejki do alejki, wrzucając furę jedzenia do wózka. Mała M. dzielnie mi pomagała. W pewnym momencie stanęła jak wryta, widząc kilka sympatycznie wyglądających sióstr zakonnych, które najwyraźniej również uzupełniały zapasy żywności:-) Ich widok w sklepie bardzo zdziwił naszą czterolatkę, która zaraz zapytała:

Co one tu robią???

Wytłumaczyłam jej, kim są i dlaczego ich widok w tym miejscu nie powinien aż tak bardzo dziwić Małej M. Powiedziałam też, że gdy je za moment miniemy to pozdrowimy je słowami:

Szczęść Boże!!!!

,,Siostrzyczki'' były zaaferowane zakupami, ale pozdrowienie usłyszały, a jedna nawet zatrzymała się i pogłaskała po główce Małą M. Ta zaraz się zawstydziła i ją zamurowało :-))) 

Po skończonych zakupach Mała M. domagała się zjedzenia małej przekąski. Zbliżała się godzina zamknięcia centrum, ale udało nam się zamówić jeszcze coś do jedzenie w KFC. Racząc się frytkami, Mała M. nagle zauważyła, że w kolejce w tym samym barze ustawiły się owe siostry zakonne. Tym razem ucieszyła się na ich widok i zapragnęła, teraz jakby czując się śmielej, podejść do nich i je raz jeszcze pozdrowić. Zapomniała jednak owych słów pozdrowienia, więc podbiegła do mnie niczym błyskawica i zapytała:

Mamo, tam są te KONICE ZAKONNE!!!! Jak się TO MÓWIŁO???!!!

Rozbawiła mnie prawie do łez ... Potem chyba trzy razy podchodziła do owych przesympatycznych ,,siostrzyczek'', by je pozdrowić. Raz nawet się przedstawiła, a potem przybiegła z wypiekami na twarzy, mówiąc, że jedna z sióstr zakonnych powiedziała, że ma piękne IMIĘ!!! :-)))

Z tą naszą Małą M. to nigdy nie można się nudzić, nawet podczas nudnych zakupów:-)

Anegdotka 3

Krótko przed świętami Bożego Narodzenia Mała M., wiedząc, że CZEKAMY na BOŻE NARODZENIE (bo przecież tak te święta w skrócie zwykle nazywamy), zapytała:

Mamo, to ten Pan Jezus się jeszcze nie urodził????

Uwielbiam tę dziecięcą dociekliwość!!!!

Anegdotka 4

Niedawno nasza Mała M. bystra obserwatorka wszelkich błędów w relacjach małżeńskich i nie tylko :-) nagle zwierzyła mi się:

Jak ja będę miała MĘŻA, to będzie mi zakupy nosił!!!!

Rozbawiło mnie to zwierzenie bardzo, ale w szoku byłam sekundę później, z wyraźnym niepokojem w głosie, podzieliła się ze mną swym ZMARTWIENIEM:

ALE JA nie wiem JESZCZE, JAK SIĘ TRZEBA OŻENIĆ!!!!

Uspokoiłam ją, że na czas powiem jej, co zrobić należy ...no i że ona to raczej za mąż wyjdzie, a nie żenić się będzie!!!!

Tyle na teraz!!!! Bogu dzięki za tę wspaniałą czterolatkę, która tak wiele sprawia nam radości!!!!! I pomyśleć, że gdybym przed ponad cztery laty przed Bożym Narodzeniem posłuchała kilku lekarzy to mogłabym tego SZCZĘŚCIA być pozbawiona!!!! Może kiedyś i o tym napiszę w kilku słowach....

Do miłego usłyszenia!!!!

sobota, 4 stycznia 2014

Sylwestrowe szaleństwa!!!!!

Już czwarty dzień nowego roku, ale chciałam jeszcze wspomnieć w kilku słowach o tym, jak żegnaliśmy stary rok. Nie mieliśmy żadnych planów ... Miał to być dzień spędzony razem przy muzyce i smacznych potrawach przygotowanych specjalnie na ów dzień. Z tego też względu już od rana przeniosłam się do kuchni, gdzie przyszło mi spędzić kilka dobrych godzin. Najpierw podałam moim domownikom pyszne śniadanie, a potem dzieciom wręczyłam zakupiony dzień wcześniej zabawkowy zestaw artykułów spożywczych. Ale była zabawa!


R. najpierw zarzekał się, że to zabawka nie dla niego, a potem porwał zeszłoroczny prezent gwiazdkowy Małej M. (kuchenkę) i zaczął gotowanie ...



Oczywiście, nie obyło się bez sporów o kuchenkę, ale że nasza czterolatka do konfliktowych osóbek nie należy zgodziła się na propozycję brata, czyli substytut kuchenki w postaci plastikowego pudła ... który zaraz nasza pomysłowa Mała M. wykorzystała jako lodówkę.



UFF!!! Dzieci świetnie się bawiły, a ja mogłam zająć się przygotowywaniem dań na sylwestrową obiadokolację. Rozpoczęłam od przygotowania galaretek: jednej do ciasta, a dwóch jako deser podany z rodzynkami i bitą śmietaną ... Potem czas na upieczenie biszkoptu. Wybrałam przepis na ciemny spód z sześciu jaj.



Gdy wyjęłam z pieca, sama byłam zszokowana, że aż tak wyrósł. Po raz pierwszy mogłam moich domowników poczęstować trójwarstwowym tortem przekładanym galaretką z bitą śmietaną i brzoskwiniami i udekorowanym kolorową posypką (z myślą o dzieciach, rzecz jasna:-)).



Krótka przerwa na małą przekąskę i dalej do roboty w kuchni. Mała M. pojechała z tatą uzupełnić sylwestrowo-noworoczne zapasy. Do sporządzonej listy dorzucili paczkę sztucznych ogni (po raz pierwszy!),


śmieszne imprezowe okulary dla Małej M.



i równie zabawną maskę niczym z papuzich piór no i cały zestaw balonów. Zaraz po ich powrocie zaczęło się wielkie dmuchanie balonów.


Jak co roku okazało się, że nikt nie ma wystarczająco dobrych płuc, by je nadmuchać. Z pomocą przyszedł nasz siedmiolatek, który odkrył, że dużo łatwiej napełnić balon powietrzem po uprzednim nawilżeniu go wodą. Potem pompki do ręki ...


 i z pomocą taty w domu pojawiły się podwieszone pod sufitem balony o różnorakich kolorach i kształtach. Wreszcie zrobiło się już nieco sylwestrowo ...


Rodzinka zajęła się dekoracją, a ja w międzyczasie mogłam zająć się przygotowaniem pizzy - dania dnia. Dzięki temu, że R. bez problemu zgodził się na pokrojenie pół kilograma pieczarek, mogłam nieco przyspieszyć pracę. Na farsz składała się również kukurydza, szynka, papryka i mozarella. Niepokoiłam się nieco, czy przy tak dużej ilości składników na pizzy, ciasto wystarczająco dobrze się wypiecze ... Na szczęście, pizza wyszła wyśmienicie!!! Chyba tak dobrej jeszcze nie upiekłam :-)


Wreszcie wszyscy, wszyscy ubrani w odświętne stroje, zasiedliśmy do uroczystej kolacji przy blasku świec Najbardziej ze świątecznego stroju i nastroju cieszyła się, jak zwykle, Mała M., dla której to zawsze okazja, by wskoczyć w jedną ze swych sukienek. Pizza wszystkim bardzo smakowała, a po niej czekały na nas jeszcze paluszki, lody, galaretki z rodzynkami i tort. Do północy przecież jeszcze daleko było ... Zanim jednak sięgnęliśmy po łakocie, zaproponowaliśmy dzieciom wspólne obejrzenie ,,Uniwersytetu potwornego'', drugiej części świetnej animacji z wytwórni Disney'a. Film okazał się trafionym pomysłem, bo zarówno dzieci jak i my, dorośli, świetnie się bawiliśmy. Jedynym ubocznym skutkiem owej projekcji była chęć do strojenia przeróżnych, często strasznych, min, która opanowała dzieci i tatusia :-) Ludzie, nawet Mała M. wykrzywiała swą uroczą buźkę .... robiąc machy, że aż strach!!! Efekt potęgowały zawieszki, które dostali od tatusia .... takie świecące przez kilka godzin naszyjnik i brelok ... Ale była zabawa!!!



Na szczęście strojenie min jakoś w miarę szybko wszystkim przeszło i, wiedząc, że Mała M. raczej do północy nie dotrwa, około 21-ej poszliśmy puszczać sztuczne ognie. Zaprosiliśmy też sąsiadów z dziećmi, by do nas dołączyli. Okazało się, że oni mają gości (z petardami również) i tym sposobem w naszym fajerwerkowym ,,szaleństwie'' wzięło udział pięcioro dzieci i sześcioro dorosłych. Ale była zabawa!


Największą frajdę mieli chyba tatusiowie, którzy uśmiechnięci od ucha do ucha na zmianę odpalali swe sylwestrowe ,,wybuchowe zabawki''.


 My zaś zadzieraliśmy w górę głowy i śledziliśmy lot i strzały naszych fajerwerków. Choć ów pokaz nie trwał długo wszystkim się podobało ... a my przy tej okazji zostaliśmy zaproszeni do sąsiadów naszych przemiłych (!) na herbatkę ... Zapakowałam mój tort, moja druga połowa - wina flaszeczkę. Tym sposobem nasze dzieci i my mogliśmy w nieco większym i bardzo sympatycznym gronie spędzić sylwestrowy wieczór. Zasiedliśmy przy stole prowadząc rozmowy i śledząc w TV relacje na żywo z sylwestrowych imprez w kilku polskich miastach. Nasze dzieci  zaś też dobrze się bawiły, a główną atrakcją było wspólne obejrzenie bajki ... Zanim jednak doszło do projekcji, przeszczęśliwa :-) Mała M. chichocząc co chwila rozegrała dwie partyjki karcianej ,,wojny''. Tak bardzo się cieszyła, że mogła spędzić tych kilka chwil ze swą małą sąsiadką!!! Czas jednak płynął nieubłaganie i nawet nasze małe ,,imprezowiczki'' dopadło zmęczenie. Gdy po godzinie 23-iej mała gospodyni przyszła do swej mamy i zapytała (będąc u siebie w domu!!!!):

Mamo, kiedy już pójdziemy do domu spać?????

wiedziałam, że to już pora, by pożegnać gospodarzy. Podziękowaliśmy za wspaniałą wspólną zabawę ... Mała M. zaraz też zasnęła, a R. wytrwał do północy i mógł cieszyć się z pokazu sztucznych ogni błyskających za oknem. Cieszę się, że ów Sylwester pełen był miłych chwil i niespodzianek:-)))) Oby kolejny był równie udany!!!

Do miłego usłyszenia!!!!