piątek, 7 marca 2014

USTKA dzień 1 ...

Pierwsza noc w nowym lokum minęła szybko i dała wszystkim, no może poza głową rodziny, wytchnienie. Moja druga połowa bowiem już w dniu wyjazdu skarżyła się na ból gardła i kapiący niczym kranik nos. Nie było zatem wyjścia i na rozeznanie terenu i odnalezienie drogi do morza wybrałam się sama z dziećmi.


Oboje dość wcześnie wstali i nie mogli już doczekać się wyjścia z domu. Nasze apetyty zaostrzył jeszcze głośny krzyk mew i widok jednej z nich, która siedziała na dachu i coś nam oznajmiała w swym mewim języku:-) Zaraz nam wszystkim weselej się zrobiło i poczuliśmy nieodparte pragnienie, by jak najprędzej znaleźć się na plaży, ... by mewy krzyczały nam nad głowami, znad morza zawiał ciepły wietrzyk, a dźwięk fal wypełnił nasze uszy!!!


Przygotowałam śniadanie, do plecaka wrzuciłam kanapki i termos z herbatą ... Rzecz jasna, nie mogłam zapomnieć aparacie fotograficznym. Zarzuciłam go na ramię i pędem na plażę. Z samochodu wyjęliśmy hulajnogę dla R., bo jeszcze przed wyjazdem wyczytałam w sieci, że na plażę prowadzi nowiutki trakt rowerowo-pieszy. Mała M. w wózeczku, a R. na hulajnodze ... i ruszyliśmy przed siebie. Koniec języka za przewodnika i ... już za chwil kilka pokonywaliśmy tory, a dalej ścieżką dla rowerzystów i pieszych zmierzaliśmy ku plaży. Szło się bardzo przyjemnie, pośród porośniętych iglakami wydm ...


Nagle bita droga urywała się, a zaczynała się malownicza piaszczysta dróżka ... z ławeczkami, gdzie można było przycupnąć na chwilkę. Tym co szczególnie zapadło mi w pamięć była pod stopami - jasna barwa owego piasku, a nad głowami - bazie. Aż trudno uwierzyć, że już w lutym można je było tutaj zobaczyć!!!


Najlepsze jednak było jeszcze wciąż przed nami. Po pokonaniu niewielkiego wzniesienia naszym oczom wreszcie ukazało się MORZE. Tego widoku chyba nigdy nie zapomnę!!! Bezchmurne niebo, czysty (prawie biało-kremowy) piach, prawie żadnych ludzi poza nami i ów bezkres morza.


Wszystkim nam momentalnie udzielił się zachwyt tym, co dane nam było ujrzeć. HURA! Dzieci zaraz popędziły na brzeg, by cieszyć się morzem i jego skarbami. Zaraz też rozpoczęło się wielkie zbieranie muszelek i kamieni.


Ja zaś, korzystając z chwili WOLNOŚCI, czerpałam z niej całymi garściami. Na widok morza i dźwięk fal oraz szum ciepłego wiatru smagającego moją twarz poczułam niewysłowioną radość. Mimo tego, że przyjechałam do Ustki z ciężkim bagażem trosk i niepokojów (o dzieci, siebie, relacje rodzinne itp.) stojąc na usteckiej plaży postanowiłam zostawić je za sobą, by móc cieszyć się CHWILĄ ... Liczyło się tylko tu i teraz:-)


Dzieci zajęły się sobą. Stały nad brzegiem morza i piszczały z radości, gdy fale lizały im czubki butów. Prawdziwy wyścig z falami. Jakimś cudem wróciły do domu w suchych butach. Kieszenie zaś pełne były muszelek i kamieni. Będą miały fantastyczne pamiątki po powrocie!


Widząc, że dzieci są bezpieczne ... oddałam się jednej z mych pasji - fotografowaniu:-). Lubię utrwalać chwile przepełniające mnie radością oraz obrazy, które mnie urzekły, by potem - już po powrocie - móc do nich wracać w chwilach trudniejszych czy aby móc nimi się dzielić z innymi:-)


Nie ukrywam, że od zawsze najwdzięczniejszym obiektem do fotografowania są, poza rzecz jasna moją rodziną, ptaki ...


 Nie mogłam zatem się powstrzymać... i nie zrobić fotek spacerujących wzdłuż brzegu morza mew i innych ptaków.


Po powrocie do naszego lokum zdaliśmy szczegółową relację z wypadu do Ustki naszemu ,,choremu''. Szybciutko usmażyłam pyszne naleśniki z twarogiem i konfiturą z wiśni. Jednak wszyscy byli chyba pełni wrażeń, bo zjedli tylko po jednej porcji. No i doskwierał nam wszystkim raczej głód morza i morskich fal, bo zaraz po obiedzie powędrowałam z R. na dalsze odkrywanie Ustki.


Mała M. niestety była zbyt zmęczona i śpiąca, by nam towarzyszyć. Wczesne przedpołudnie właściwie spędziliśmy tuż przy wejściu na plażę. Teraz zaś naszym celem - na wyraźne życzenie naszego siedmiolatka - było dotarcie do portu w Ustce. Widzieliśmy molo z naszej plaży i dojście doń wydawało się możliwe w jakieś 30 minut. Znów ruszyliśmy w drogę: kanapki do plecaka, herbata w termosie, no i aparat przewieszony przez ramię. R. zaś wziął swą hulajnogę, by nie dłużyła mu się droga deptakiem.


Najpierw pokonaliśmy ów trakt pieszo-rowerowy, a potem spokojnie - nigdzie się nie spiesząc - brzegiem morza wędrowaliśmy w kierunku portu, łapiąc promyki słońca, ścigając się z falami i wypatrując ciekawych okazów wyrzucanych przez morze takich jak: wygładzone przez fale patyczki, różnokolorowe płaskie kamienie czy muszelki w prążki (moje ulubione!). Szliśmy sobie ciesząc nasze oczy widokiem morza i szumem fal, rozdzieranym co jakiś czas krzykiem mew, które są tu wyjątkowo krzykliwe i duże. Jakże wspaniale było się tu znaleźć!!! Planowany odcinek plaży pokonaliśmy w jakiś kwadrans i ... już za moment znaleźliśmy się na molo, z którego ujrzeliśmy wpływający akurat do portu kuter rybacki.


Zanim udaliśmy się na oglądanie zacumowanych w porcie statków, pospacerowaliśmy wzdłuż molo - hen hen... aż do cypla wchodzącego daleko w morze. Ach cóż to był za widok! W pamięć zapadły mi barwy nieba, na którym zachodziło powoli słońce i powiew wiatru od wody, no i ów bezkres ... cisza ... i morze po horyzont. Niesamowite wrażenie robiły też głazy zgromadzone przy portowym nabrzeżu. Takie kamienie ... ale morze to żywioł i czasem przed jego siłą i kaprysami pogody człek bronić się musi.


Miło nam się spacerowało, ale robiło się późno, a jeszcze czekała nas droga powrotna; tym razem nie plażą, a miastem. Marzyło nam się dotarcie do usteckiej latarni i zerkającej na nas z drugiego brzegu dostojnej usteckiej syrenki... ale nie chciałam już przedłużać R. na tak długie wędrowanie, sama nie znając portu i okolic. Skierowaliśmy zatem swe kroki w stronę naszego lokum... podziwiając jeszcze rybackie kutry i wędkarzy na nabrzeżu.


Po drodze odkryliśmy sklep, który miał stać się naszym dostawcą świeżych ryb przez 7 dni pobytu w Ustce. Tu później zaopatrywaliśmy się w pyszne dorsze, w których zasmakowały nawet nasze pociechy, wcześniej raczej stroniące od rybnych dań. Mmmmm... Jeszcze dziś, po powrocie, czuję zapach filetów z dorsza, które serwowałam moim domownikom aż czterokrotnie podczas tygodniowego pobytu. Wszyscy się zajadali rybkami, a Mała M.  stała się wielką amatorką dorsza i śledzia bałtyckiego. I tak trzymać!!!


I tak na odkrywaniu plaży zachodniej w Ustce i portowych zakamarków upłynął nam pierwszy dzień pobytu nad morzem. HURA!!!

P.S. Mam nadzieję, że dzięki tej relacji dało się powędrować po USTCE z nami. Cd. nastąpi :-)

Brak komentarzy: