czwartek, 9 maja 2013

Czwartkowe zmagania ...

Już prawie północ, a ja jeszcze nie śpię. Pilnuję biszkoptu, który właśnie wstawiłam do pieca, by jutro podczas nieobecności solenizanta w domu przygotować urodzinowy tort. R. sam już dziś rano narysował mi swoją wizję owego okolicznościowego wypieku, ale nie jestem w stanie sprostać jego wymaganiom. Mam jedną małą tortownicę, a właściwie okrągłą blachę na tartę ..., nie mam jak wyrwać się sama na zakupy, a mój syn zamówił sobie pięć spodów biszkoptowych, z galaretką pośrodku każdego z nich, ze świeczkami na brzegach każdej warstwy i ... fontanną a la sztuczne ognie na górze.

TORT GIGANT!!!
Póki co mam surowe ciasto w piekarniku (jeden spód może z dwóch warstw będzie) i ową fontannę. Reszty składników z listy życzeń -brak. Co ciekawe, każdy spód ma być innej wielkości, by leżały jeden na drugim od największego na spodzie. REWELACJA! Może za rok taki tort mu upiekę, ale od początku tygodnia jestem sama z dziećmi i  nawet zrobienie zakupów stanowi wyzwanie ... zwłaszcza, gdy R. nie poszedł do szkoły (dziś miał takie napady kaszlu nocą, że nie wiedziałam co robić!) i mój cały plan dnia runął w gruzach.

Ostatnio moje pociechy chyba przechodzą swoisty okres buntu. R. od dawien dawna nie chce czyścić nosa (jako alergik ma nos jak kran), a Mała M. chce wszystko sama, a najlepiej na przekór mamie, śmiejąc się w twarz i mówiąc: Dobra, Mamo ... I piecz tu, człowieku, tort gigant!

W takich nastrojach obojga ciężko mi w domu nieco. Ciągłe utarczki słowne między dziećmi (nawet w trakcie posiłków!) mnie już tak dziś zmęczyły, że zaproponowałam im wyjście na zieloną trawkę. Zanim zapakowałam wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy (ograniczyłam je dziś do minimum) to już się zdążyłam zmęczyć i zdenerwować, ale wiedziałam, że piknik na boisku w pobliżu domu ukoi me nerwy. OJ TAK! Nie myliłam się. Tego mi było trzeba. Nawet dzieci na kocyku jakby grzeczniejsze i ... zabawkami się dzieliły między sobą i bawiły razem. Jakoś w domu im ciągle mało miejsca, wyganiają jeden drugiego z pokoju (zwykle starszy brat rzecz jasna:-)), a tu na kocu nagle nikomu nie przeszkadzał ścisk.

Przyjaciele w zabawach Małej M.
Mała M. po trawie wysokiej po kolana i pełnej mleczy wędrowała ze swym wózeczkiem dla lalek, prowadząc dzielnie swego Czerwonego Kapturka. R. zaś miał dwie duże konstrukcje z klocków (zabrał nawet jedną z myślą o swej kochanej siostrzyczce!), które latały nad łąką ... Razem świetnie się bawili. Potem były jakieś wspólne zabawy autami na ścieżce itp. Słowem - zgoda aż miło patrzeć było!

Ja zaś korzystałam z chwil (prawie) świętego spokoju. Przyglądałam się rozmaitym żyjątkom, które co chwila wskakiwały albo (częściej) wpełzały na mój koc, wsłuchiwałam się w śpiew ptaków (szkoda, że nie potrafiłam rozpoznać, co to za skrzydlate stworzenie tak cudownie śpiewa), zachwycałam się zielenią łąki i  żółcią mleczy .... No i korzystałam z powiewów ciepłego wiatru! Tego mi było trzeba!!! Brakowało mi tylko aparatu, by utrwalić co nieco .... ale cóż.

W międzyczasie postudiowałam atlas ziół, by sprawdzić nazwy roślin wokół, przeczytałam dzieciom fragment książki ... Najbardziej jednak obojgu podobały się zaproponowane przeze mnie zabawy, szczególnie naśladowanie jakiegoś ruchu z piłką w roli głównej. R. śmiał się głośno i dzielnie naśladował. Mała M. oczywiście też się z nami bawiła i świetnie wykonywała ruchy pod nasze dyktando. Sama swoje propozycje też nam zgłaszała.

I tak, nawet nie wiem, kiedy upłynęły 2h na kocu. Wróciliśmy do domu, bo  Mała M. rzekła mi:

Mam pusty brzuszek!!! 

Posililiśmy się naleśnikami z twarogiem i konfiturą truskawkową, a potem wyruszyliśmy na drobne zakupy po składniki na biszkopt i urodzinowe cukierki dla R. Niby czekoladowe słodkości na tę okazję już zakupiłam, ale trzeba było spróbować, czy się nadają do poczęstowania w szkole. ... i zabrakło kilku sztuk. Na szczęście jakimś cudem Mała M. dojechała do sklepu na swej hulajnodze, a R. na rowerze. Momentami myślałam, że nie dotrę tam przed zamknięciem sklepu, ale nóżki Małej M. krótkie, hulajnoga bez silnika ... i trzeba się tą nóżką nieźle namachać. Małej M. to jakoś nie przeszkadzało. Pędziła z wiatrem we włosach, rozwiewającym jej mysie ogonki wystające spod kasku ... z uśmiechem na twarzy i szczęściem w oczach .. i wołała na cały głos:

TRA LA LA LA LA! 

wzbudzając entuzjazm kilku przechodniów i uśmiech na ich twarzach.

I, mimo zmęczenia ciągłą opieką nad Małą M. i R. oraz brakiem okazji, by wyjść gdzieś sama, jestem SZCZĘŚLIWĄ MAMĄ, dumną ze swych CUDOWNYCH POCIECH.

Tyle z czwartkowego placu boju ... Biszkopt upieczony (mam nadzieję) ... i można pójść spać!

Do miłego usłyszenia!

Po powrocie do domu na balkonie znaleźliśmy takiego oto owada .... też z rzędu GIGANTÓW. Mierzył całe 3 cm. Niezła zagadka, któż zacz i kto nam go tu podrzucił:-)


P.S. FOTKI już wkleiłam, obietnicy dotrzymałam.

Brak komentarzy: