wtorek, 5 listopada 2013

Niedzielny spacer na Ślężę ...

Ostatnio jakoś, nawet nie wiem z jakiego powodu, zabrakło czasu na regularne pisanie. Dziś zatem słów kilka o niedzielnym wypadzie w góry. Mimo niesprzyjającej pogody wybraliśmy się na Ślężę.


Pomysł padł podczas śniadania. Początkowo spotkał się z entuzjazmem naszego siedmiolatka, który od ponad roku, czyli początków problemu z kolanem, mógł tylko marzyć o dreptaniu po górskich szlakach. Bardzo mi zależało, by wreszcie pojechał i spełnił swe marzenie. Zajęłam się przygotowywaniem odzieży i prowiantu, by raczej nie kupować jedzenia w schronisku.


Ustaliliśmy czas wyjazdu na ok.10, ale znów mieliśmy ponad godzinny poślizg, bo R. nagle stwierdził, że on nie chce jechać. Byliśmy jednak nieugięci, zaczęliśmy się zbierać i pakować ekwipunek. Nasz siedmiolatek nie miał zatem wyjścia. Z łaski, bardziej na moje żądanie, do ręki porwał parę skórzanych butów. Tak, na wszelki wypadek, gdyby spadł deszcz, bądź w górach było mokro po deszczowej sobocie.


Jeszcze tylko szybkie zakupy spożywcze ... i jazda. W 1,5 h dotarliśmy do Sulistrowiczek, by stąd ulubionym szlakiem R. wdrapywać się na szczyt Ślęży. Byliśmy tak zdeterminowani (mówię tylko za siebie:-)), że nie przeszkadzał nam siąkający wokół deszcz.


Chyba po raz pierwszy mogłam skorzystać z odzieży, którą zwykle zabieram ze sobą ,,tak na wszelki wypadek''. Po opuszczeniu auta bowiem dopiero poczułam chłód, więc zaraz ubrałam dzieci jak należy ... i WIO! na szlak. HURA!


Mała M. całą drogę prawie nawijała i chyba dopiero ostatnie pół godziny spędziła na drzemaniu. Potem pełna wigoru wędrowała z mamą ,,łapka w łapkę'', ciesząc się ciszą wokół, brązem bukowych liści, zielenią mchu porastającego mijane głazy itp. Wcale nie przeszkadzał jej kapiący na nos deszcz!


R. też był zachwycony. Próbował skakać niczym kozica z kamienia na kamień, zdradzając swój entuzjazm. Często tata musiał mu zwracać, zwłaszcza na początku, uwagę, że skoki w górach nie są wskazane, zwłaszcza gdy szlak mokry, a skały pokryte są liśćmi.


Szlak prowadził nas leśnymi ścieżkami pokrytymi bukowymi liśćmi. Trzeba było nie dość, że śledzić uważnie czerwone znaki, to jeszcze uważnie stąpać. Najtrudniejsze były bardzo kamieniste odcinki pokryte warstwą liści.

Dzieci jednak dzielnie maszerowały i właściwie obyło się bez upadków. No może każdy po jednym małym ślizgu zaliczył na grząskiej części szlaku ...


Po pokonaniu 2/3 trasy deszcz ustał ... Droga zrobiła się nieco bardziej stroma. Mała M. już nieco się zmęczyła i tata musiał ją nieść. Przy okazji snuliśmy wspomnienia, gdzie wcześniej już dwukrotnie wędrowaliśmy tym szlakiem z dziećmi. Wtedy jeszcze z wózkiem na dużych kółkach, który na pewnym odcinku tata musiał zostawić na szlaku i na rękach zatargać naszą wówczas chyba niespełna 1,5 roczną Małą M. do schroniska, a potem wrócić po jej pojazd. To była wspinaczka!!!


Małej M. bardzo się i tym razem podobało pokonywanie końcowego odcinka na rękach taty, co skomentowała słowami:

... że jej właściwie nie przeszkadza, że tata ją niesie!!!


Setnie jednak uśmialiśmy się dopiero w schronisku, gdzie dotarliśmy znów w kroplach deszczu. Wiał wiatr, padało mi na obiektyw, więc szybko uciekliśmy do środka. Mała M. , chyba nakarmiona dużą dawką tlenu :-) po drodze, teraz trajkotała jak nakręcona. Jakież od niej biło szczęście i radość! To nic, że miała kompletnie przemoczone rajstopy (pozostawione potem w pośpiechu na wieczną pamiątkę w schronisku!) i buty. R. też był pełen entuzjazmu. A do tego wszystkim dopisywał apetyt.


Zjedliśmy część naszych zapasów. Każdy dostał po serku homogenizowanym, kanapce z  żółtym serem lub szynką i porcją chrupiącej sałaty. No i po kubku pysznej, owocowej herbaty z termosów. W takich okolicznościach wszystko smakowało wybornie. Na deser tata zafundował wszystkim po ,,góralskim wafelku''. Mniam!

Równo o 16-ej, zdając sobie sprawę z krótkiego dnia, ruszyliśmy w drogę powrotną. Szybko zrobiło się ciemno, ale dzielnie i sprawnie (w jedyne 75 minut) zeszliśmy do wozu. Wszyscy zadowoleni z udanej, mimo kiepskiej aury, wycieczki. Nawet R. stwierdził, że była to SUPER WYPRAWA!!!!

A ... zapomniałam zapisać ową anegdotkę ze schroniska. Otóż powiedziałam Małej M., żeby zadzwoniła do babci i pochwaliła się, gdzie jest. Rozmowę rozpoczęła od słów powitania (jak na grzeczną dziewczynkę przystało :-)), a zaraz potem rzekła:

Babciu, czy Ty wiesz, że ja jestem .....

Urwała w pół zdania, bo z przejęcia zapomniała, jak nazywa się ów szczyt. Oczami pokazuje, że mam jej podpowiedzieć. Mówię zatem ...

Powiedz, że na Ślęży...

Mała M. jednak źle mnie usłyszała i rzekła do babci,

..... jestem na MSZY!!!!

Parsknęłam śmiechem i szybko sprostowałam, że to nie MSZA ...

Nasza czterolatka zaraz też dodała:

Oj, Babciu. Przepraszam, chciałam powiedzieć, że NA ŚLĘŻY!!!!

Owa pomyłka chyba na zawsze pozostanie rodzinną anegdotką.



Do miłego usłyszenia!






Brak komentarzy: