czwartek, 7 sierpnia 2014

Wtorkowy spacer po Kołobrzegu...

Wtorkowy poranek nie zapowiadał się jakoś szczególnie. Nad ranem bowiem ze snu wybudziły mnie odgłosy deszczu. Małej M. i R. to jednak nie przeszkadzało, bo w kaloszach i kurtkach hasali po ogródku. Pomysł spędzenia przedpołudnia na plaży spalił na panewce. Trzeba było zatem pojechać do miasta, by mimo niezbyt sprzyjającej spacerom aury, zapewnić dzieciom nieco atrakcji. Wybór padł na Kołobrzeg. Pospiesznie zapakowałam do plecaka soki i ubiór, a w internecie sprawdziłam, jakie miejsca warto by tam odwiedzić. W międzyczasie około południa pogoda zaczęła się poprawiać i o 12.30 ruszyliśmy w drogę. Do jednego z głównych skrzyżowań w mieście dotarliśmy już po 45 minutach. Przed nami jednak utworzył się korek i tempem godnym najwolniejszego ślimaka posuwaliśmy się w bliżej nam nieznaną część tego nadmorskiego kurortu. Po 30 minutach takiej jazdy zaparkowaliśmy wóz na pierwszym wolnym miejscu, by już wreszcie opuścić wóz i pójść przed siebie:-)


Pierwsze kroki skierowaliśmy w kierunku portu jachtowego. Najpierw naszym oczom ukazała się pachnąca nowością marina,


 a u jej stóp rozciągał się basen jachtowy, gdzie przycumowane były duże łodzie pływające pod różnymi banderami. Zaraz też poczułam tęsknotę za żeglarstwem ... Popłynęłabym chętnie w rodzinny rejs po Bałtyku:-)


Pospacerowaliśmy tutaj chwilę przyglądając się z bliska przycumowanym tu łajbom. 


W oddali zaś widać było pracujące dźwigi i całe sterty drewna. Zapach ściętych drzew roznosił się aż tutaj...


Zatrzymaliśmy się także przy alejce zasłużonych dla tutejszego żeglarstwa oraz pomniku wzniesionym na cześć żeglarskiej braci, 



a potem pozwoliliśmy Małej M. na to, by chwilę pobrykała na tutejszym placu zabaw. Skakałaby tam może i do dziś, ale przyjechaliśmy przecież na zwiedzanie Kołobrzegu:-)


Pierwszym obiektem muzealnym, które pragnęliśmy odwiedzić było Muzeum Oręża Polskiego, a właściwie jego oddział mieszczący się przy ulicy Bałtyckiej, zwany Skansenem Morskim. 


Do zwiedzania udostępnione były dwa wycofane ze służby statki Marynarki Wojennej: ścigacz i kuter torpedowy. 


R. aż dostał wypieków na twarzy, gdy jeszcze z terenu portu jachtowego je ujrzał. 



Mała M. jednak nie za bardzo była zainteresowana odwiedzeniem tego Muzeum. Nasi panowie zatem zostali tutaj, a ja w towarzystwie naszej kochanej pięciolatki najpierw chwilkę pospacerowałam po porcie rybackim, a potem udałam się na poszukiwania jakiejś jadłodajni. 


Nawet nie bardzo wiedziałam, w którym kierunku się udać. Po kilku minutach kluczenia, znalazłam plan miasta w jednym z pensjonatów ... i okazało się, że muszę iść w przeciwnym kierunku. Miejsce, w którym się znalazłyśmy przypominało plac budowy ... Ciężko było się zorientować, gdzie która droga prowadzi. Na szczęście w epoce GPS i komórek nie sposób zabłądzić:-) 


Spokojnym krokiem z burczącymi już nieco brzuchami wędrowałyśmy w kierunku centrum. Minęłyśmy Kanał Drzewny, most na rzece Parsęcie, aż wreszcie dotarłyśmy do skrzyżowania drogi prowadzącej do latarni z traktem w stronę centrum. Wybrałyśmy jednak tę drugą opcję, mając nadzieję, że tam kafejek i barów będzie do wyboru, do koloru... Jakież było nasze zaskoczenie, że miejsc oferujących coś do zjedzenia niestety po drodze jak na lekarstwo. Jak już znalazłyśmy pizzerię to nie było wolnych miejsc przy stolikach. Katastrofa!!! Szłyśmy zatem dalej w stronę katedry i ratusza... 


Choć po drodze mijałyśmy piękne parki, stylowy ratusz i inne warte opisania tu miejsca, głód okazał się priorytetem... atrakcje musiały poczekać:-) 


No teraz wreszcie zaroiło się od kawiarnianych stoliczków i parasoli. UFF!! Odetchnęłam... Moja radość jednak okazała się przedwczesna ... W każdym miejscu bowiem albo nie było wolnych stolików albo czas oczekiwania na posiłek wynosił godzinę!!!!! Pomyślałam, że taka sytuacja ma miejsce tylko pod ratuszem. Poszłyśmy zatem dalej, w boczne uliczki ... Tu sytuacja wyglądała identycznie. Jeden z właścicieli lokalu wytłumaczył mi, że padało, a teraz wszyscy wyszli ... i godziny oczekiwania w żaden sposób skrócić się nie da...:-( Jeszcze chwilę pokrążyłyśmy od lokalu do lokalu. Już nawet myślałam, czy do cukierni jej nie zabrać, ale wówczas nici byłyby z obiadu. W akcie desperacji zaprowadziłam Małą M. do sklepu, gdzie na miejscu ekspedientka przygotowuje hot doga. UFF!!!



 Ta świeża bułeczka z kiełbasą uratowała nam życie:-) Ta sama pani poleciła nam pizzerię nieopodal, gdzie czas oczekiwania wynosił jedynie 20 minut!!! HURA! Byłyśmy uratowane. Usiadłyśmy przy stole i czekałyśmy na naszą pizzę giganta (45 cm). Wybrana przez nas pizza z szynką, pieczarkami i serem upieczona na cieniutkim spodzie smakowała wybornie. Była ogromna... ale przynajmniej najadłyśmy się do syta... Trzech kawałków nawet nie byłyśmy już w stanie zjeść. Miałyśmy nadzieję, że dołączą do nas nasi panowie, ale oni też czekali godzinę na obiad w jedynej karczmie w pobliżu Skansenu. Jakaś porażka z tymi posiłkami w takim kurorcie:-(


W pizzerii skorzystałam z bezpłatnego dostępu do internetu i sprawdziłam, gdzie mieści się drugi oddział Muzeum Oręża Polskiego, które zwiedzić mieli nasi panowie dwaj. Okazało się, że są dosłownie kilka kroków od naszej jadłodajni:-) Do zamknięcia placówki pozostało 20 minut. Podczas gdy oni zwiedzali, zaprowadziłam Małą M. do katedry, która już od kilku godzin zachwycała nas swą architekturą. Weszłyśmy do środka, ale akurat wystawiony był Najświętszy Sakrament i nie wypadało nam zwiedzać kościoła. Ucieszyłam się jednak bardzo, że trafiłam na Adorację i mogłam choć na chwilę przyklęknąć i samemu Bogu w Hostii utajonemu powierzyć bliskie memu sercu intencje!!!! Mała M. też się pomodliła ... Jak zawsze w intencji naszej rodziny!!!! Zwiedzanie katedry zostawiłyśmy sobie na kolejny raz. Teraz pospieszyłyśmy na spotkanie z męską częścią naszej wyprawy:-) Po zasileniu odchudzonego nieco już portfela, powędrowaliśmy na poszukiwanie wozu. 


Teraz celem naszej wycieczki było dotarcie (wreszcie) do portu morskiego i latarni. 


Podjechaliśmy do ulicy Portowej, skąd my pieszo, a dzieci na hulajnogach udaliśmy się w kierunku morza.



Po kilku minutach znaleźliśmy się w portowej dzielnicy pełnej nowoczesnych apartamentów, kawiarenek i sklepików z pamiątkami. Naszą uwagę przykuły przycumowane do nabrzeża statki, zwłaszcza jeden - wojskowy. 



Był to kuter torpedowy, który do niedawna służył polskiej Marynarce. Teraz oferuje rejsy wycieczkowe ze zwiedzaniem w trakcie płynięcia. 


Chłopcom marzył się taki rejs, ale było już dosyć późno. Postanowiliśmy zatem przyjechać tu za dzień lub dwa, by połączyć rejs ze zwiedzaniem Kołobrzegu, latarni, wizytą w kinie na seansie 3D :-) 


Teraz zaś udaliśmy się na spacer wzdłuż falochronu ... 


Po lewej obserwowaliśmy wpływające i wypływające z portu łajby. Po prawej zaś - dosyć wysokie fale .. ich białe grzywy ... i śmiałków zażywających kąpieli. 


Wolnym tempem ciesząc swe oczy i uszy nadmorskimi widokami i odgłosami


spacerowaliśmy sobie po molo.......


Korzystałam z tych wolnych od obowiązków chwil i co niektóre widoczki utrwalałam na fotkach.


Oczywiście, najbardziej atrakcyjnym obiektem były mewy, które tu i ówdzie przysiadały w okolicach falochronu.


Każda z nich inna ...


i równie urocza ...


i trudno wybrać te najpiękniejszą??? :-)


Miałam też okazję bliżej im się przyjrzeć, bo dzieci ślimaczym tempem wędrowały na hulajnogach wzdłuż nabrzeża. Było na tyle bezpiecznie, że mogłam nieco sobie na mewy zapolować z aparatem:-)))


Ogromnie podobały mi się mewy siedzące wzdłuż nabrzeża... 


widok portu za plecami ... 


w promieniach zachodzącego z wolna słońca. Szkoda tylko, że akumulator w aparacie powoli się wyczerpywał, ale trochę fotek udało mi się zrobić. Efekty zobaczę po powrocie :-)


Po dotarciu do końca falochronu powędrowaliśmy w stronę latarni. Ta jednak, mimo późnej pory była oblegana przez turystów. 


Zachęciłam zatem wszystkich na spacer po plaży. Chwilkę posiedzieliśmy na brzegu, a R. nawet zmoczył swe stopy ... w zimnych Bałtyku wodach:-) Potem tata zaprosił nas do kawiarenki, gdzie dzieci zjadły po lodzie z posypką, a dorośli wypili po pysznej kawce. Jak miło było raczyć się tym napojem wpatrując się w morskie fale!!!! Mimo późnej pory (około 21-ej) w pobliżu latarni i plaży panował ożywiony ruch... To pierwsze miasto z odwiedzonych tego lata, gdzie jest tak tłoczno ... i życie toczy się wieczorem niczym za dnia:-)


Teraz jeszcze przespacerowaliśmy się po nabrzeżu ... i spacerkiem wróciliśmy do wozu. Pełni wrażeń i zdecydowani na zwiedzanie miasta za dni kilka wróciliśmy do domu (22.30). To znów był dzień pełen wrażeń!!! 


Dla mnie chyba mewy były przebojem dnia:-)))


Nie wiem, co najbardziej spodobało się naszej pięciolatce, ale R. z wypiekami na twarzy i z przejęciem w głosie relacjonował w drodze powrotnej swój dzień w Kołobrzegu (wizytę na okrętach, gdzie wszystkiego można było dotykać i ... gratisowego loda, którego pani w barze przygotowała dla niego przez pomyłkę)... Jak widać nasze pociechy na nudę w wakacje nie mają prawa się uskarżać :-)))




Do miłego usłyszenia!!!

Brak komentarzy: