poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Piątkowa wizyta u Wikingów i nie tylko:-)

Piątek znów spędziliśmy nader aktywnie. Tyle tylko, że od rana wybieraliśmy się niczym sójka za morze. Zanim jednak udało nam się wreszcie ruszyć w drogę, co niektórzy musieli nadrobić zaległe zabiegi kosmetyczno-higieniczne... Bardzo chciałam, byśmy rano pojechali do Wolina na rozpoczynający się tam XX Festiwal Słowian i Wikingów. Jednak ,,naszym panom'' marzyła się przejażdżka gokartem. Proponowałam, by ową atrakcję odłożyć na kolejny dzień, ale podobno tata obiecał R. przejażdżkę i nie chciał go zawieść. Cóż było robić? Czekałam i czekałam... Wreszcie koło południa wszyscy byli gotowi i wyruszyliśmy do Niechorza.


Tu wypożyczyliśmy czteroosobowy pojazd z napędem na pedały. R. bowiem już od kilku dni marzył, by zasiąść za jego kierownicą. Tego typu pojazdy są tutaj bardzo popularne, więc chcieliśmy i my zwiedzić to nadmorskie miasteczko poruszając się ekologicznym pojazdem:-) 


Dzieci usiadły z przodu, a my za nimi, na pozycji kierowców. Popędziliśmy w kierunku ścieżki rowerowej biegnącej wzdłuż torów kolejki wąskotorowej. Tu ostatnio mijaliśmy quady. Postanowiłam zamienić się miejscami, bo Radkowi marzyło się kierowanie. Okazało się jednak, że siedzenia z przodu są na ludzi drobnej budowy ciała. Dla mnie nie starczyło tam miejsca. Ponadto waga też robiła swoje :-) 


Początek trasy pokonaliśmy dość łatwo, ale droga zaczynała się piąć ostro w górę. Pedałowanie w takich warunkach nie należało do łatwych. Postanowiłam wykorzystać czas przejażdżki na samotny spacer po księgarniach i sklepikach Niechorza. Wreszcie nie musiałam się spieszyć. Podeszłam też do kościoła, ale niestety był zamknięty. Na przyjemnym spacerku upłynęła godzinka. Moi zaś w tym czasie zwiedzali Niechorze z pokładu owego niby quada. Kierowanie takim pojazdem tak bardzo przypadło do gustu naszym pociechom, że planują wypożyczenie go w wersji dwuosobowej w sobotnie przedpołudnie.
 
Po piątkowej jeździe bez trzymanki:-) wszystkim zaczęło burczeć w brzuchach i trzeba było rozglądnąć się za obiadem. Po przejrzeniu z grubsza menu mijanych restauracji, wybrałam pizzę w pobliżu oceanarium. Tu z apetytem zjedliśmy dwie pyszne pizze, jedną z szynką i pieczarkami, a drugą z ananasem. Wszyscy najedli się do syta. Teraz można było myśleć o kontynuowaniu naszej wycieczki.

Dojeżdżamy do Centrum Słowian i Wikingów w Wolinie!!!
Celem było dotarcie do Wolina, gdzie od 12-ej odbywał się Festiwal Słowian i Wikingów. My mieliśmy dojechać tam na godzinę 16-tą, by obejrzeć bitwę wojów. Dotarliśmy na miejsce z 15-minutowym opóźnieniem, ale na szczęście zdążyliśmy przyjrzeć się z bliska potyczkom licznie zgromadzonych, odzianych w historyczne stroje, mężczyzn. 



Niektórzy wyglądali groźnie, zwłaszcza gdy podczas walki uderzali z łoskotem w tarcze przeciwników. Choć ciężko było zorientować się, kto z kim przeciwko komu, to bitwa robiła wrażenie. Choć cała potyczka była jedynie inscenizacją to i tak można było poczuć się jak na polu bitwy:-)


Gdzieniegdzie leżeli pokonani w trakcie starcia dzielni wojownicy lub części ich uzbrojenia...


Patrząc na tak liczne oddziały walczących, ich stroje oraz uzbrojenie, a także na kobiety pędzące z dzbanami do spragnionych po walce wojów miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie do ery Wikingów i Słowian.


Szkoda, że wcześniej tu nie dotarliśmy na inne atrakcje, ale i tak udało nam się poczuć smak tego Festiwalu.

Po bitwie bowiem rozpoczęliśmy wędrówkę po tutejszym skansenie, który na czas Festiwalu stał się najprawdziwszą w świecie wioską z czasów nieco zamierzchłych. 


O podróży w czasie przypominały stare, strzechą kryte chaty ...


 i ich wystrój, a nade wszystko płócienne namioty, a w nich całe rodziny w strojach z epoki prezentujące wymarłe już zawody takie jak kołodziej, bednarz, garncarz itd. 


Można było zobaczyć przy pracy mincerza, wyrabiającego monety, snycerza, płatnerza i ich wyroby.


Były także do kupienia produkty z wosku, laleczki z filcu i gałganków, ręcznie robiona biżuteria, broń średniowieczna, itp.


Można było także przyjrzeć się z bliska całym rodzinom ubranym w średniowieczne stroje, zajmującym się danym rzemiosłem krzątającym się przy przygotowywaniu strawy w kociołku nad ogniem. 


Wszystko miało smaczek i tworzyło niepowtarzalny klimat. 


R. zaraz zapragnął sam zbudować własny namiot. Rzekłam, żeby się dokładnie przyglądnął konstrukcji to po powrocie z wakacji sami taki zmajstrujemy:-)


Najbardziej jednak wszystkim spodobał się ów namiot przypominający mi mongolskie jurty :-)


Dodatkowego uroku dodawały rozbrzmiewające zewsząd słowa mieszkańców owego "średniowiecznego grodu" posługujących się obcymi językami. Jakże miło było spacerować między tymi namiotami. Przy jednym z nich zatrzymaliśmy się na dłużej, by przyjrzeć się broni z czasów zamierzchłych.


Nasz ośmiolatek zamarzył o własnym hełmie, ale cena (bliska 1 tys. zł) go przeraziła i skutecznie odstraszyła:-)


Dwaj panowie zaproponowali Małej M. i R. przymierzenie strojów średniowiecznych wojów oraz chętnie pozowali do pamiątkowych fotek. Zapewne było to ważne przeżycie dla naszych pociech, które mogły na własnej skórze poczuć ciężar hełmu na głowie i miecza w dłoni. Rewelacja!!!


Innym namiotem-stoiskiem, gdzie dzieci chętnie na dłużej przystanęły był kram z ręcznie szytymi lalkami, psami, kotkami, a nawet smokami. Małej M. marzyła się lalka, a R. - jamnik, ale ceny rzędu 40-60 zł za sztukę (choć zasadne) nieco nas odstraszyły. Na otarcie łez obiecałam, że po powrocie do domu spróbuję moim pociechom sama sprawić gałgankowe cacka. 
 

Wędrując po rozległym terenie skansenu dotarliśmy nawet na plac zabaw, gdzie ubrane w średniowieczne stroje dzieci bawiły się jak za dawnych czasów, zaś kilka kroków dalej trawiasty obszar kończył się, a zaczynała się woda. 



To tu przycumowane stały dwie duże stylowe łodzie z czasów Wikingów. Jedna z nich okazała się repliką zbudowaną na podstawie odnalezionej i w 90% zachowanej oryginalnej łodzi tych ludów Północy. 


Jej miejscami fantazyjny kształt nawiązujący do historycznych oryginałów oraz wykonanie z drewna robiły imponujące wrażenie. Jakaż była nasza radość, gdy za moment okazało się, że poszukiwana jest załoga do odbycia rejsu tą właśnie łajbą. Dzieci wskoczyły w kapoki. Usiedliśmy na pokładzie i uśmiechnięci od ucha do ucha wypłynęliśmy w 30-minutowy rejs po odnodze Zalewu Szczecińskiego. 


Nadal miałam wrażenie, że przeniosłam się w czasie, bo prowadząca łódź sześcioosobowa załoga (z dwiema paniami  w składzie!) także ubrana była w stroje z czasów Słowian i Wikingów. Do teraz pamiętam dochodzący z wody przyjemny chłód, dźwięk ogromnych drewnianych wioseł rozbijających wodną toń oraz widok wyspy pokrytej namiotami. Zapewne i naszym pociechom zapadnie on na długo w pamięć!!! Choć dla tych kilku chwil warto było tu przyjechać. Festiwal trwał jeszcze dwa dni i zapowiadały się równie ciekawe atrakcje. Nas jednak czekał godzinny powrót do naszego wakacyjnego lokum.


Wskoczyliśmy do wozu i pognaliśmy przed siebie w poszukiwaniu sklepu, by przekąsić coś małego i ugasić pragnienie. Zatrzymaliśmy się w małej wiosce przy drodze, gdzie kupiliśmy słój lokalnego miodu, pomidory i ogórki. Będzie jak znalazł rano,gdy przyjdzie przygotować pożywne śniadanie w sobotni poranek.
Teraz już mogliśmy ruszać w dalszą drogę...


W drodze powrotnej tacie zamarzył się zakup komputerowej myszki. W tym celu wjechaliśmy do mijanego Kamienia Pomorskiego.


Wypatrując przez okna wozu specjalistycznego sklepu, dotarliśmy do samego centrum tego, nieznanego nam wcześniej, miasteczka. Na środku placu stał odrestaurowany ratusz, a spod niego schody prowadziły do molo i nowoczesnego, oddanego do użytku przed dwoma laty, portu jachtowego. Cóż za wspaniały widok!!! 


Na wodzie kołysały się liczne łodzie, w blasku zachodzącego z wolna słońca ..., 


nad głowami przelatywały mewy ...


Nie wiedziałam, że ta mała mieścina, słynąca z koncertów organowych, jest tak pięknie usytuowana. Leży bowiem nad brzegami Zalewu Kamieńskiego. Cieszę się, że zupełnie przypadkowo tu trafiliśmy. 


Pospacerowałam z dziećmi po molo i wzdłuż nabrzeża. Potem dołączył do nas tata i zaproponował kawkę w tawernie przy nabrzeżu. Niestety, zabrakło miejsc siedzących i musieliśmy zadowolić się małą czarną, a właściwie małą białą w innej podrzędnej kafejce.


Jedną z zalet tego miejsca był widok na Zatokę w promieniach zachodzącego słońca. Patrzyłam, utrwalałam na fotkach ... i marzyłam, by może kiedyś pożeglować na wodach Zalewu Kamieńskiego. Zanim podano kawę, w pobliżu kawiarni odkryłam stare mury miejskie wraz z maszynami oblężniczymi. Znów coś ciekawego się znalazło dla mych ciekawych świata pociech!!!

Robiło się już późno. Trzeba było wracać... Ok. 21.30 pełni wrażeń wróciliśmy do domu:-) To był DZIEŃ!!!

Brak komentarzy: