środa, 18 września 2013

Deszczowo i grzybowo, czyli niedzielne popołudnie na dwóch kółkach ...

Po tygodniu wypełnionym szkolną bieganiną zatęskniłam za chwilą samotności na rowerze. Choć pogoda nie zachęcała do wędrowania na jednośladzie, około 16-ej wskoczyłam na rower z myślą dotarcia do miejsca, które już od dawna chciałam odwiedzić. Mowa o jazie - tamie w Ratowicach oddalonej od miejsca startu o około 15 km. Pora na wyjazd była już dosyć późna, więc zaproponowałam mojej drugiej połowie, żeby mnie wraz z dziećmi odebrał jak dotrę do celu. Ja będę spokojna wiedząc, że w razie czego mam transport powrotny, a dla dzieci będzie to atrakcja, bo nigdy tu jeszcze nie były. Normalnie się nie asekuruję w ten sposób, ale niebo było lekko zachmurzone i nie miałam pewności, czy nie zacznie padać.

Te chmury wyglądały niepokojąco nieco ...
Gdy tylko wsiadłam na rower poczułam się wolna ... Znów miałam wrażenie, że tego właśnie mi było trzeba. Na trasę ruszyłam z wielkim entuzjazmem pomimo tego, że znaczną jej część już kilkakrotnie pokonywałam. Najważniejsze przecież, by poruszać się nieco i nacieszyć oko widokiem lasu, pól. Na drodze, chyba ze względu na niepewną pogodę, panował niewielki ruch. Minęłam na trasie może pięcioro rowerzystów. Mało w porównaniu z poprzednimi wyprawami ...

ALE heca! - pomyślałam ...
Droga była mi dość dobrze znana, ale i tak obfitowała w atrakcje. Nagle tuż przy drodze ujrzałam królika, za moment kolejnego, a potem przybiegły młode króliczki. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Za moment jednak w drogę, gdzie siedziały wjechał samochód ... i nagle wszystkie ,,futrzaki'' rzuciły się do ucieczki.

Hyc i wszystkie zaczęły się kryć!
Jechało się przyjemnie. Wiał lekki wietrzyk. Pola pachniały ... Cisza wokoło. Nic tylko jechać. Nie robiłam przystanków po drodze, bo nie chciałam tracić czasu, a poza tym zdążyłam zadbać o mały prowiant przed wyruszeniem w drogę. Jak się okazało na wysokości Kotowic, nie tyle jedzenie, co peleryna okazała się o wiele bardziej przydatna. Gdy tylko minęłam kościół i skręciłam w prawo w stronę lasu, zaczął padać deszcz. Pechowo!

Stąd do wieży widokowej już tylko 2 km!
Od wieży widokowej (pierwszej z planowanych na ten dzień atrakcji!) dzieliły mnie już tylko dwa kilometry. Musiałam jednak zawrócić, bo czekał mnie przejazd po śliskiej nawierzchni (kostce), co w deszczu i ograniczonej widoczności mogło być nieco ryzykowne, a po drugie - przy drodze widniał znak informujący, że na odcinku 1.4 km droga jest nieprzejezdna. Nie chciałam pchać się na siłę w deszczu. Tym samym moje marzenie o dotarciu do tamy w Ratowicach prysnęło niczym bańka mydlana. Cóż było robić ...


Zmiana trasy :-)

Zawróciłam i powolutku udałam się w kierunku domu. Po drodze jednak deszcz zelżał i przerodził się w mżawkę. Im jednak byłam bliżej startu, tym opady stawały się mniej odczuwalne. Pomyślałam, że to okazja, by zaprosić rodzinkę na wspólny wieczorny spacer po lesie. Miałam tu głównie na myśli R., który ze względu na swe niestosowne zachowanie, nie mógł do południa pójść z tatą i Małą M. na rowerową przejażdżkę. Żal mi się zrobiło naszego siedmiolatka, który już dzień wcześniej nie był na spacerze.


Sarenkom jakoś deszcz nie przeszkadzał ...
Ku memu zdziwieniu moja druga połowa zadzwoniła do mnie, czy odebrać mnie na trasie (!). Podziękowałam, ale rzuciłam propozycję wycieczki do lasu. Podpowiedziałam, gdzie znaleźć odzież na deszcz ... Umówiliśmy się przy drogowskazie prowadzącym do restauracji ,,Winna Góra''. Nigdy wcześniej tu nie byliśmy. Teraz zaś pojawiła się okazja, by odwiedzić to miejsce.

Idziemy do lasu ...
Stanęłam przy drodze i czekałam ... Rower powędrował do wozu, a my udaliśmy się na spacer. Najpierw w kierunku restauracji po zdobyciu okazałej piaszczystej skarby. Nawet Mała M. dała radę! Okolice restauracji jednak nie wydawały się zbyt ciekawe, więc przenieśliśmy się do lasu.

Grzyb jak się patrzy ...
To dopiero był strzał w dziesiątkę. Kropiło już tylko nieznacznie, a las przesycony wilgocią pachniał niesamowicie. Zielono, mokro, a pod nogami i pod drzewami mnóstwo grzybów (ale raczej niejadalnych).

A tu kolejny jegomość :-)

Raz nawet natknęliśmy się (chyba!) na kurkę, ale woleliśmy nie ryzykować. Tym bardziej, że z jednego okazu zupy raczej się zrobić nie da :-)


Dopiero wędrówka po lesie uzmysłowiła mi, że to już końcówka lata: zapach grzybów, widok kasztanów i żołędzi ...

Huba na hubie ...

 No cóż, zmienność pór roku jest rzeczą naturalną, a i jesień bywa piękna i słoneczna. Może i w tym roku zasłuży na miano złotej ?:-)
Mała M. orzekła, że ten grzyb przypomina DOMKI SMERFÓW!
 Grzyby wszelkiej maści były dosłownie wszędzie... przy ścieżkach, pod drzewami i wśród liści.

Ale kolonia ...
Jak miło się spacerowało. Pomyślałam, że mieszkamy tak blisko, a dopiero teraz tu dotarliśmy. Będziemy częściej teraz zapuszczać się w leśne ostępy. Może nawet na rowerach, bo zapewne jazda po leśnych ścieżkach bezpieczniejsza i ciekawsza dla wszystkich, zwłaszcza dla małych.

Na tym kończę niedzielne bajanie :-)

Do miłego usłyszenia!






Brak komentarzy: