niedziela, 4 maja 2014

Majowa niedziela nad stawem ...

Już dawno nie pisałam... sytuacja domowa jakoś mnie przerosła i zabrakło sił i ochoty na pisanie. Ostatnio jednak zatęskniłam za blogowaniem, a i korzystając z majowego weekendu pojeździliśmy po okolicy ... to i chęć do pisania zwyciężyła nad lenistwem :-)


Dziś zatem słów kilka o dzisiejszej wycieczce. Niedzielny poranek zaskoczył nas słoneczną aurą. Wcześnie rano zatem pognałam na Mszę św., uzupełniając w drodze powrotnej zapasy żywności. Podczas wspólnego śniadania zaczęliśmy, mile zaskoczeni pogodą, snuć plany wypadu kończącego ów długi majowy weekend. Pomysłów było wiele, ale jakoś nagle domownicy rozeszli się po mieszkaniu, zasiedli przed TV bądź komputerem i zapowiadało się, że z wyjazdu raczej nic dziś nie będzie.


Ja w międzyczasie przygotowałam zmienną odzież dla dzieci, zadbałam o termos gorącej herbaty i kanapki. Zazwyczaj namawiam wszystkich po kolei do mobilizacji sił i w miarę wczesnego wyjazdu, ale dziś jakoś postanowiłam odpuścić nieco. Niech tatuś i dzieci mnie choć raz zaproszą na wyjazd :-) I tak uciekły kolejne dwie godzinki.... No cóż... Pogoda też zaczęła się zmieniać i wydawało się, że resztę niedzieli spędzimy w domu ...

Na szczęście około 14.30 chyba udało nam się jakoś zebrać i wyjechać na małą wycieczkę po okolicy. Choć nie dotarliśmy w żadne turystycznie atrakcyjnie miejsca to i tak miło i w dobrej atmosferze spędziliśmy niedzielne popołudnie i wczesny wieczór.


 Po raz kolejny ponadto przekonałam się, że nie trzeba jechać daleko, by odsapnąć nieco i  naładować wyczerpane nieco opieką nad krnąbrnymi ostatnio pociechami akumulatory ...


Celem naszego mini wyjazdu był rezerwat przyrody ,,Łacha Jelcz''. Wiedziałam, że jest gdzieś niedaleko ... Znałam mniej więcej kierunek, w którym tam udać się należy. Przeszukałam także na szybko zasoby internetu, ale zbyt wielu informacji nie znalazłam. Wsiedliśmy zatem do wozu i pojechaliśmy.


Droga, którą planowałam dotrzeć na miejsce była zamknięta, ale dojechaliśmy do tablic informacyjnych o rezerwacie od innej strony. Mapa jednak widniejąca na jednej z nich była tak mało dokładna, że już właściwie zwątpiłam w dotarcie do celu naszej wyprawy. Już nawet chciałam pojechać w inne miejsce, ale gdy R. zobaczył na informacyjnych tablicach fotografie ptaków i roślin, które w tym rejonie można napotkać, że nie chciał słyszeć o zmianie trasy. I to jemu właściwie zawdzięczamy dotarcie do ,,Łachy Jelcz''.


Wóz zostawiliśmy na skraju łąki, a dalej poszliśmy przed siebie w nadziei, że gdzieś tam może jakaś ścieżka poprowadzi nas do celu. Jednak zamiast do brzegów stawu  doszliśmy podmokłymi nieco łąkami do budowanej tutaj grobli. Ja już właściwie straciłam nadzieję, że znalezienie owego stawu - ponoć miejsca znanego dobrze wędkarzom. Chciałam zawrócić, tym bardziej, że koła wózka grzęzły miejscami w błocie. Nasz ośmiolatek (już prawie) jednak nie dał za wygraną i wraz z tatą poszedł przed siebie szukać owej ,,Łachy''. Ja zostałam z Małą M. i czekałam na nich.


Choć denerwowała mnie nieco niepewność i fakt upływającego szybko czasu postanowiłam cieszyć się tu i teraz....  i zaczęłam wsłuchiwać się w śpiew ptaków i szum wiatru. Mała M. zaś czerpała przyjemność z dłubania kijkiem w błotnistych kałużach. Nie zrażała się nawet tym, że przez to grzebanie w mini bajorku czasem odłamki błota lądowały na jej nosie, nogawkach spodni czy rękawach kurtki. Pojawianie się owych plamek najczęściej kwitowała krótko:

To nic... To da się wyprać!!!


Za dobrych kilkanaście minut dotarli do nas ,,nasi panowie dwaj'' ogłaszając nam z radością w głosie, że znaleźli ów staw i mogą i nas tam zaprowadzić. Wskoczyliśmy szybko do wozu i podjechaliśmy we wskazanym przez nich kierunku. Dalej spokojnym krokiem pomaszerowaliśmy przed siebie.... TEGO mi było trzeba!!! Niby nic specjalnego, ale dużo soczystej zieleni wokół, spokojna tafla wody przede mną i śpiew ptaków wynagrodziły trudy poszukiwań. Ludzi ze względu na nieco chłodną aurę nie było tu wielu. Może ze 2-3 wędkarzy, a zatem można było odpocząć nieco. Jedyną przeszkodą były gadatliwe pociechy, które kręciły się wokół nas ... :-) Starałam się jednak mimo wszystko cieszyć tym, co dookoła. Mała M. zaraz z kija zrobiła sobie wędkę i uśmiechnięta od ucha do ucha próbowała złapać na nią jakąś rybkę :-) R. też bawił się w wędkarza amatora. Spędziliśmy tu może z jakieś pół godziny. Wygonił nas stąd głód i chłód. Mam nadzieję, że przyjedziemy tu jeszcze przy bardziej sprzyjającej siedzeniu nad wodą aurze....


Nieco zmarznięci rozgrzaliśmy się pyszną owocową herbatką z termosu, a potem tata zaprosił nas na niedzielny obiad (i kawę dla dorosłych, herbatę dla dzieci) do pizzerii. Ale była UCZTA!!! Wszyscy jedli tak, aż im się uszy trzęsły.


W mig ze stołu zniknęły dwie 30 cm pizze ze szpinakiem, pepperoni, szynką i pieczarkami. Pierwsza klasa! Potem jeszcze zjedliśmy po rożku truskawkowych lodów, a na miłe zakończenie dnia - już w domowych pieleszach - wspólnie obejrzeliśmy czwartą część ,,Epoki lodowcowej''.


Szkoda, że już jutro trzeba wrócić do szarej codzienności, ale grunt, że przed nami kolejne weekendy, które można będzie spędzić w równie atrakcyjny sposób.


I tak upłynęła nam pierwsza majowa niedziela. Oby kolejne były przynajmniej tak udane :-)


Do miłego usłyszenia!!!

P.S. Jutro dołączę kolejne fotki, bo mam problem z konwertowanie plików ... Mam nadzieję, że po taaaak długiej przerwie miło się czytało tę szybko skleconą na świeżo relację:-))))

Brak komentarzy: