Pierwszy
dzień wakacji spędziliśmy bardzo aktywnie. Po dość długiej podróży pierwsze
wstały dzieci. Oboje bowiem już nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie będą
mogli wyjść do ogródka i rozpocząć zabawę.
Pierwszy do pokoju wskoczył nasz
ośmiolatek oznajmiając, że całą noc lało i jest kiepska pogoda. Nic jednak nie
było w stanie zniechęcić go do porannych zabaw na świeżym powietrzu. Oboje w
mig przebrali się, na nogi włożyli kalosze i ... mimo wczesnej pory rozpoczęli
swe szaleństwa na mokrej trawie.
Choć zegar wskazywał 7-mą, musiałam wstać i
ja, by wyjąć z auta hulajnogi, samochody, wózek dla lalek itp. Dzieci szalały
non stop aż do śniadania. Okazało się, że owa wilgoć to tylko efekt porannej
rosy, a nie pozostałość po nocnych opadach deszczu. Dzieciom jednak to nie
przeszkadzało. Oboje wskoczyli na swe hulajnogi i jeździli w najlepsze.
Znów
przekonałam się, że zarówno Mała M. jak i R. to wielcy miłośnicy otwartej przestrzeni
i kawałka zielonej trawy, gdzie można biegać i skakać do woli. Okazało się, że
nie padało, a powstała wilgoć to poranna rosa. Gdy wyszłam na taras moim oczom
ukazał się zdumiewający widok: sztuczny bocian na sąsiedniej posesji, pasące
się krowy na pobliskiej łące i osnute we mgle wiatraki swymi łopatami mielące
nadmorskie powietrze. Owe giganty świetnie wkomponowały się w tutejszy
krajobraz, łącząc wiejskie klimaty z nowoczesnością. Lubię takie klimaty!!!
Dzieci
biegały po trawie, a ja przygotowałam śniadanie, bazując głównie na produktach
przywiezionych z domu. Jakże miło było usiąść w altance w ogrodzie i zjeść
pierwszy wakacyjny posiłek. W takich warunkach (cisza przerywana śpiewem ptaków
i bzykaniem much:-)) wszystkim smakowały kanapki z szynką, papryką i pomidorem.
Najedzeni i żądni nowych wrażeń wyruszyliśmy na mały rekonesans. Chcieliśmy
bowiem poznać okolicę.
Trasę naszego spaceru wymyślił tata, który podczas
porannej przebieżki (w poszukiwaniu zapałek niezbędnych do odpalenia kuchenki
gazowej) odkrył piękną trasę widokową biegnącą wzdłuż jeziora Liwia Łuża do
Niechorza.
Zachęceni jego rekomendacją wspólnie ruszyliśmy w drogę. Pieszo,
jedynie R. , wbrew braku zgody taty, zabrał hulajnogę. Mała M. zaś miała
dreptać pieszo kilka kilometrów. W trakcie okazało się, że drogę tę - nieco
wyboistą i piaszczystą - dało się pokonać na hulajnodze. Cóż... nie chcieliśmy
się wracać. Tym bardziej, że mieliśmy przed sobą jakieś 4 km marszu.
Po
pokonaniu krótkiego odcinka ruchliwej nieco drogi bez pobocza, skręciliśmy w
dziką drogę. Naszym oczom ukazały się rozległe łąki, a na nich pasące się stada
krów. Jedne zawzięcie przeżuwały soczystą trawę, a inne korzystały z cienia
chroniąc się pod rozrzuconymi z rzadka drzewami.
W oddali zaś kręciły się
wiatraki. Ich ruchy były tak zgrane, że momentami przypominające mi pływanie
synchroniczne. Szliśmy dalej... Minęliśmy kilka ogromnych gospodarstw, gdzie na
podwórkach zaparkowane stały kombajny-kolosy, traktory, a kury,
koguty i gęsi biegały swobodnie po podwórzu.
Cóż za rzadki widok dla nas, mieszczuchów.
Miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu...
Jakby życie tutaj biegło w innym
tempie, znacznie wolniejszym niż w mieście. Uwielbiam takie wiejskie klimaty!!!
Dalej jednak czekały nas kolejne warte uwagi miejsca...
Cóż za uroczy widoczek:-)
Jednym z nich były
pasące się tuż przy polnej drodze za ogrodzeniem trzy konie.
Ich widok tak bardzo mnie ujął, że nie mogłam się powstrzymać i ... uwieczniłam je na kilku fotkach:-)
Rzadko bowiem mam w mieście okazję, by uchwycić takie chwile...
Wraz z dziećmi
zatrzymaliśmy się przy nich, by przyglądnąć się ich rozwiewanym przez ciepły
wietrzyk grzywom. Ten sielski widok także zapadł mi w pamięć. Jednak to jeszcze
nie wszystkie atrakcje, które czekały na nas na trasie spaceru. Droga bowiem
biegła wzdłuż zbiornika wodnego, zwanego Liwia Łużna. Jakieś 40 lat temu można
było tutaj uprawiać sporty wodne. Teraz jednak jest to rezerwat ptaków.
Jakże przyjemnie było spacerować wzdłuż brzegów jeziora. Teren bardzo rozległy porastały szumiące na wietrze trawy. Tuż przy drodze słychać było kumkanie żab. Z oddali zaś dobiegały do nas dziwne odgłosy. Były ty krzyki kormoranów, które w dużych stadach siedziały na drzewach. Już dawno nie widziałam takich drzew ,,porośniętych'' wodnym ptactwem.
Od czasu do czasu niektóre z nich wzbijały
się w powietrze i krążyły nad jeziorem. Żałowałam, że nie mam teleobiektywu, by
móc z bliska uchwycić te okazałe ptaki. Póki co musiałam zadowolić się
posiadanym sprzętem i na fotkach utrwalałam te piękne widoki, by po powrocie
móc nimi dzielić się z bliskimi i przyjaciółmi...
I
tak wędrowaliśmy sobie, mając po prawej rezerwat ptaków, zaś w oddali przed
nami latarnię morską w Niechorzu. Czekała nas długa droga. Nie miałam
zamiaru się nigdzie spieszyć.
Po całym trudnym roku, pełnym pośpiechu,
postanowiłam oddać się kontemplacji przyrody ... i fotografowaniu jej. A było
czym się zachwycać. Przy ścieżce bowiem dziko rosły rośliny polne, słodko
pachnące rozgrzane południowym słońcem.
Na niektórych przysiadały kolorowe
motyle. Było ich mnóstwo... Goniły się parami bądź też pojedynczo przysiadały
na kwiatach.
Dawno już nie miałam takiej okazji, by przyjrzeć się z bliska tak pięknie ubarwionym motylim skrzydłom.
Cykałam fotkę za fotką, by ów zachwyt
utrwalić, a potem dzielić się nim z innymi.
Dawno
już nie miałam okazji, by tak bez pośpiechu, własnym tempem sobie spacerować i
zatrzymać się to tu to tam, by zachwyt w fotografiach utrwalić.
I
tak wędrowaliśmy sobie. W połowie drogi zrobiliśmy sobie piknik na trawie. Z
plecaka wyjęłam przywieziony jeszcze z domu drożdżowy placek ze śliwkami. Nie
mieliśmy jednak nic do picia, zatem w pierwszym napotkanym w Niechorzu sklepie
zakupiliśmy soki i uzupełniliśmy braki płynów.
Dotarcie
,,żółwim tempem'' do Niechorza zajęło nam aż dwie godziny. Jednak dla tych
cudownych sielskich widoków warto było pokonać tę trasę. Niechorze bowiem
powitało nas siecią pensjonatów, sklepików i wieloma atrakcjami, z których Mała M. i R. chcieliby skorzystać.
Jest tu bowiem Park Miniatur Latarni Morskich,
Oceanarium, ciuchcia retro, nadmorska kolej wąskotorowa. Dzieci chciały od razu
zaliczyć każdą z nich. Jednak po 7 km marszu jedynym rozsądnym rozwiązaniem
było zjedzenie obiadu. Zasiedliśmy w jednym z barów w centrum miasta, gdzie
posililiśmy się pyszną pizzą.
Samo
miasteczko bardzo nam się spodobało. Zaskoczyła nas ilość dostępnych atrakcji.
Ciekawym pomysłem były wypożyczalnie gokartów, które cieszą się tutaj ogromną
popularnością. Popularnością cieszyła się także kolejka wąskotorowa i ciuchcia
retro. Jest, jak widać, w czym wybierać.
My jednak nie skorzystaliśmy z
miejscowych atrakcji i hulajnogami, tą samą trasą wróciliśmy do naszego lokum.
Teraz już znaliśmy trasę i powrót zajął nam jedynie 70 minut. Byłam pełna
podziwu dla naszych pociech, które tak dzielnie pokonały chyba z 15 km (!). Mam
nadzieję, że ów spacer, obfitujący w przepiękne widoczki, na długo zapadnie w
ich pamięci. Ciekawe, co które z nich zapamiętało najbardziej. Muszę przy
okazji zapytać, bo sama jestem ciekawa. Moim zdaniem R. - jako największe
przeżycie tego dnia, wymieni spotkanie z małą polną myszką, którą zauważył na
ścieżce w drodze powrotnej.
Byłam zaskoczona, że jadąc na hulajnodze wypatrzył
takie maleństwo!!! Był pod takim wrażeniem owej myszki, że przyznał się nam
potem, że nie mógł się oprzeć i pogłaskał jej miękkie futerko!!! Dla mnie zaś
spotkanie w cztery oczy z motylami, kormoranami,
żabami i wężami wijącymi się w
przydrożnym kanale. Do tego owe sielskie klimaty!!! Więcej mi do szczęścia nie
potrzeba!!!!
Cały
spacer zajął nam jakieś 6 godzin.... Po powrocie odpoczęliśmy nieco... dzieci
zaś biegały po podwórku i nie dały się zaciągnąć do domu. Zabrały ze sobą tyle
zabawek, że teraz się nie nudzą. Jeżdżą na hulajnogach, strzelają z pistoletu
na wodę lub z pistoletu na piankowe naboje. Pomysłów im nie brakuje.
Kiedy
dzieci hasały w ogrodzie, rodzice mogli odpocząć nieco. Jednak trzeba był
wsiąść do wozu i pojechać na duże zakupy.
Najbliższy hipermarket znajduje się
10 km stąd. Wyruszyliśmy zatem w drogę. Mała M. usnęła w międzyczasie, więc
robieniem sprawunków zajęłam się razem z R. Zapakowaliśmy sklepowy wózek do
pełna... Jakież było zdziwienie taty, gdy zobaczył, jakie ogromne ilości
produktów zakupiłam ... No cóż... po co dziennie tracić czas na zakupy??? W drugim sklepie szukaliśmy kremu do
opalania, bo dzieciom słoneczko nieco spiekło ramiona... Po sklepowych
szaleństwach zrobiło się późno i trzeba było wracać. Pojechaliśmy dwukrotnie w
złym kierunku i ... krążyliśmy nocą ... Do domu dotarliśmy o 23-ej. To był DZIEŃ!!!
P.S. Tego dnia dotarliśmy także do morza, ale o tym już w kolejnym odcinku... Do miłego usłyszenia!!!