Wtorkowy poranek nie zapowiadał się
jakoś szczególnie. Nad ranem bowiem ze snu wybudziły mnie odgłosy deszczu.
Małej M. i R. to jednak nie przeszkadzało, bo w kaloszach i kurtkach hasali po
ogródku. Pomysł spędzenia przedpołudnia na plaży spalił na panewce. Trzeba było
zatem pojechać do miasta, by mimo niezbyt sprzyjającej spacerom aury, zapewnić
dzieciom nieco atrakcji. Wybór padł na Kołobrzeg. Pospiesznie zapakowałam do
plecaka soki i ubiór, a w internecie sprawdziłam, jakie miejsca warto by tam
odwiedzić. W międzyczasie około południa pogoda zaczęła się poprawiać i o 12.30
ruszyliśmy w drogę. Do jednego z głównych skrzyżowań w mieście dotarliśmy już
po 45 minutach. Przed nami jednak utworzył się korek i tempem godnym
najwolniejszego ślimaka posuwaliśmy się w bliżej nam nieznaną część tego
nadmorskiego kurortu. Po 30 minutach takiej jazdy zaparkowaliśmy wóz na
pierwszym wolnym miejscu, by już wreszcie opuścić wóz i pójść przed siebie:-)
Pierwsze kroki skierowaliśmy w kierunku
portu jachtowego. Najpierw naszym oczom ukazała się pachnąca nowością marina,
a
u jej stóp rozciągał się basen jachtowy, gdzie przycumowane były duże łodzie
pływające pod różnymi banderami. Zaraz też poczułam tęsknotę za żeglarstwem ...
Popłynęłabym chętnie w rodzinny rejs po Bałtyku:-)
Pospacerowaliśmy tutaj chwilę
przyglądając się z bliska przycumowanym tu łajbom.
W oddali zaś widać było
pracujące dźwigi i całe sterty drewna. Zapach ściętych drzew roznosił się aż
tutaj...
Zatrzymaliśmy się także przy alejce
zasłużonych dla tutejszego żeglarstwa oraz pomniku wzniesionym na cześć żeglarskiej
braci,
a potem pozwoliliśmy Małej M. na to, by chwilę pobrykała na tutejszym
placu zabaw. Skakałaby tam może i do dziś, ale przyjechaliśmy przecież na zwiedzanie
Kołobrzegu:-)
Pierwszym obiektem muzealnym, które
pragnęliśmy odwiedzić było Muzeum Oręża Polskiego, a właściwie jego oddział
mieszczący się przy ulicy Bałtyckiej, zwany Skansenem Morskim.
Do zwiedzania
udostępnione były dwa wycofane ze służby statki Marynarki Wojennej: ścigacz i
kuter torpedowy.
R. aż dostał wypieków na twarzy, gdy jeszcze z terenu portu jachtowego je ujrzał.
Mała M. jednak nie za bardzo była zainteresowana
odwiedzeniem tego Muzeum. Nasi panowie zatem zostali tutaj, a ja w towarzystwie
naszej kochanej pięciolatki najpierw chwilkę pospacerowałam po porcie rybackim, a potem udałam się na poszukiwania jakiejś jadłodajni.
Nawet nie bardzo wiedziałam, w którym kierunku się udać. Po kilku minutach
kluczenia, znalazłam plan miasta w jednym z pensjonatów ... i okazało się, że
muszę iść w przeciwnym kierunku. Miejsce, w którym się znalazłyśmy przypominało
plac budowy ... Ciężko było się zorientować, gdzie która droga prowadzi. Na
szczęście w epoce GPS i komórek nie sposób zabłądzić:-)
Spokojnym krokiem z
burczącymi już nieco brzuchami wędrowałyśmy w kierunku centrum. Minęłyśmy Kanał
Drzewny, most na rzece Parsęcie, aż wreszcie dotarłyśmy do skrzyżowania drogi
prowadzącej do latarni z traktem w stronę centrum. Wybrałyśmy jednak tę drugą
opcję, mając nadzieję, że tam kafejek i barów będzie do wyboru, do koloru...
Jakież było nasze zaskoczenie, że miejsc oferujących coś do zjedzenia niestety
po drodze jak na lekarstwo. Jak już znalazłyśmy pizzerię to nie było wolnych
miejsc przy stolikach. Katastrofa!!! Szłyśmy zatem dalej w stronę katedry i
ratusza...
Choć po drodze mijałyśmy piękne parki, stylowy ratusz i inne warte opisania tu miejsca, głód okazał się priorytetem... atrakcje musiały poczekać:-)
No teraz wreszcie zaroiło się od kawiarnianych stoliczków i parasoli. UFF!! Odetchnęłam... Moja radość jednak okazała się przedwczesna ... W każdym miejscu bowiem albo nie było wolnych stolików albo czas oczekiwania na posiłek wynosił godzinę!!!!! Pomyślałam, że taka sytuacja ma miejsce tylko pod ratuszem. Poszłyśmy zatem dalej, w boczne uliczki ... Tu sytuacja wyglądała identycznie. Jeden z właścicieli lokalu wytłumaczył mi, że padało, a teraz wszyscy wyszli ... i godziny oczekiwania w żaden sposób skrócić się nie da...:-( Jeszcze chwilę pokrążyłyśmy od lokalu do lokalu. Już nawet myślałam, czy do cukierni jej nie zabrać, ale wówczas nici byłyby z obiadu. W akcie desperacji zaprowadziłam Małą M. do sklepu, gdzie na miejscu ekspedientka przygotowuje hot doga. UFF!!!
Ta świeża bułeczka z kiełbasą uratowała nam
życie:-) Ta sama pani poleciła nam pizzerię nieopodal, gdzie czas oczekiwania
wynosił jedynie 20 minut!!! HURA! Byłyśmy uratowane. Usiadłyśmy przy stole i
czekałyśmy na naszą pizzę giganta (45 cm). Wybrana przez nas pizza z szynką,
pieczarkami i serem upieczona na cieniutkim spodzie smakowała wybornie. Była
ogromna... ale przynajmniej najadłyśmy się do syta... Trzech kawałków nawet nie
byłyśmy już w stanie zjeść. Miałyśmy nadzieję, że dołączą do nas nasi panowie,
ale oni też czekali godzinę na obiad w jedynej karczmie w pobliżu Skansenu.
Jakaś porażka z tymi posiłkami w takim kurorcie:-(
W pizzerii skorzystałam z bezpłatnego
dostępu do internetu i sprawdziłam, gdzie mieści się drugi oddział Muzeum Oręża
Polskiego, które zwiedzić mieli nasi panowie dwaj. Okazało się, że są dosłownie
kilka kroków od naszej jadłodajni:-) Do zamknięcia placówki pozostało 20 minut.
Podczas gdy oni zwiedzali, zaprowadziłam Małą M. do katedry, która już od kilku
godzin zachwycała nas swą architekturą. Weszłyśmy do środka, ale akurat
wystawiony był Najświętszy Sakrament i nie wypadało nam zwiedzać kościoła.
Ucieszyłam się jednak bardzo, że trafiłam na Adorację i mogłam choć na chwilę
przyklęknąć i samemu Bogu w Hostii utajonemu powierzyć bliskie memu sercu
intencje!!!! Mała M. też się pomodliła ... Jak zawsze w intencji naszej
rodziny!!!! Zwiedzanie katedry zostawiłyśmy sobie na kolejny raz. Teraz
pospieszyłyśmy na spotkanie z męską częścią naszej wyprawy:-) Po zasileniu
odchudzonego nieco już portfela, powędrowaliśmy na poszukiwanie wozu.
Teraz
celem naszej wycieczki było dotarcie (wreszcie) do portu morskiego i latarni.
Podjechaliśmy do ulicy Portowej, skąd my pieszo, a dzieci na hulajnogach udaliśmy się w kierunku morza.
Po kilku minutach znaleźliśmy się w portowej dzielnicy pełnej nowoczesnych apartamentów, kawiarenek i sklepików z pamiątkami. Naszą uwagę przykuły przycumowane do nabrzeża statki, zwłaszcza jeden - wojskowy.
Był to kuter torpedowy, który do niedawna służył polskiej Marynarce.
Teraz oferuje rejsy wycieczkowe ze zwiedzaniem w trakcie płynięcia.
Chłopcom
marzył się taki rejs, ale było już dosyć późno. Postanowiliśmy zatem przyjechać
tu za dzień lub dwa, by połączyć rejs ze zwiedzaniem Kołobrzegu, latarni, wizytą
w kinie na seansie 3D :-)
Teraz zaś udaliśmy się na spacer wzdłuż falochronu
...
Po lewej obserwowaliśmy wpływające i wypływające z portu łajby. Po prawej
zaś - dosyć wysokie fale .. ich białe grzywy ... i śmiałków zażywających
kąpieli.
Wolnym tempem ciesząc swe oczy i uszy nadmorskimi widokami i odgłosami
spacerowaliśmy sobie po molo.......
Korzystałam z tych wolnych od obowiązków chwil i
co niektóre widoczki utrwalałam na fotkach.
Oczywiście, najbardziej atrakcyjnym obiektem były mewy, które tu i ówdzie przysiadały w okolicach falochronu.
Każda z nich inna ...
i równie urocza ...
i trudno wybrać te najpiękniejszą??? :-)
Miałam też okazję bliżej im się przyjrzeć, bo dzieci ślimaczym tempem wędrowały na hulajnogach wzdłuż nabrzeża. Było na tyle bezpiecznie, że mogłam nieco sobie na mewy zapolować z aparatem:-)))
Ogromnie podobały mi się mewy
siedzące wzdłuż nabrzeża...
widok portu za plecami ...
w promieniach
zachodzącego z wolna słońca. Szkoda tylko, że akumulator w aparacie powoli się
wyczerpywał, ale trochę fotek udało mi się zrobić. Efekty zobaczę po powrocie
:-)
Po dotarciu do końca falochronu
powędrowaliśmy w stronę latarni. Ta jednak, mimo późnej pory była oblegana
przez turystów.
Zachęciłam zatem wszystkich na spacer po plaży. Chwilkę
posiedzieliśmy na brzegu, a R. nawet zmoczył swe stopy ... w zimnych Bałtyku
wodach:-) Potem tata zaprosił nas do kawiarenki, gdzie dzieci zjadły po lodzie
z posypką, a dorośli wypili po pysznej kawce. Jak miło było raczyć się tym
napojem wpatrując się w morskie fale!!!! Mimo późnej pory (około 21-ej) w
pobliżu latarni i plaży panował ożywiony ruch... To pierwsze miasto z
odwiedzonych tego lata, gdzie jest tak tłoczno ... i życie toczy się wieczorem
niczym za dnia:-)
Teraz jeszcze przespacerowaliśmy się po
nabrzeżu ... i spacerkiem wróciliśmy do wozu. Pełni wrażeń i zdecydowani na
zwiedzanie miasta za dni kilka wróciliśmy do domu (22.30). To znów był dzień
pełen wrażeń!!!
Dla mnie chyba mewy były przebojem dnia:-)))
Nie wiem, co najbardziej spodobało się naszej pięciolatce, ale
R. z wypiekami na twarzy i z przejęciem w głosie relacjonował w drodze
powrotnej swój dzień w Kołobrzegu (wizytę na okrętach, gdzie wszystkiego można
było dotykać i ... gratisowego loda, którego pani w barze przygotowała dla
niego przez pomyłkę)... Jak widać nasze pociechy na nudę w wakacje nie mają
prawa się uskarżać :-)))
Do miłego usłyszenia!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz