Od początku września, jak tylko zaczęła się szkoła, widzę, że ubyło czasu na zabawę z dziećmi i zajęcia z nimi. Muszę znów pogodzić się z tym, że dopiero czas wakacji będzie okazją do podejmowania wspólnych wypraw, eksperymentowania i krajoznawczych wycieczek po okolicy. Staram się zatem cieszyć się z każdej chwili, kiedy udaje nam się znów razem zagrać, usiąść razem nad książką czy beztrosko pobiegać po pobliskim boisku. Na szczęście pogoda w miarę dopisuje i czasem kończymy spacer ze szkoły zabawą na placu zabaw. Mała M. musi koniecznie wyhuśtać się za wszystkie czasy, a R. biega od jednej atrakcji do drugiej. Ostatnio oboje najbardziej chyba cieszyli się z możliwości grzebania łapkami w piaskownicy.
W miarę możliwości staram się, by to tata zabierał po pracy dzieci na rower. Oboje są wielkimi miłośnikami dwóch kółek. R. już opanował jazdę i pędzi na całego, a Mała M. odkąd ma nowy rower (prezent od sąsiadki!) pędzi na nim jak szalona. Czasem przy nagłych skrętach trzeba ją łapać w locie. Z tego też względu nie zabieram ich na rowery, tylko tatuś. Ma wtedy okazję pobiegania nieco za pędzącą na swej maszynie czterolatką, która przekonana jest od dawna, że już na tyle doskonale opanowała prowadzenie roweru, że każdorazowo domaga się odkręcenia bocznych kółek!!!
Nowa lala Małej M. |
Nie trzeba było jej dwa razy namawiać. Usiadła na kanapie i uśmiechnięta od ucha do ucha wróciła do ,,Kocham czytać''. Trzy zeszyty przeczytała za jednym podejściem. UFF! Odetchnęłam nieco, ale i tak biorę się do roboty.Wrócę do krótkich zabaw w czytanie, żeby znów zaczęła płynnie łączyć sylabki :-)
Mała M. mimo wszystko chętniej daje się do czegoś zachęcić. Gorzej z jej starszym bratem, który w szkole uchodzi za ,,złotego chłopca'', za to w domu daje popalić nieco. Odrabianie zadań domowych wymaga nakłaniania (czasem godzinami), zaś sposób ich wykonania jest poniżej jego możliwości. Mam wrażenie, że w zerówce miał dużo więcej prac domowych, a wykonywał je dużo staranniej. Wczoraj znów było podobnie. Usiadłam przy nim i patrzyłam, jak pracuje. Dużo by opowiadać. Skończyło się na tym, że przy biurku (a raczej w jego pobliżu:-)) zamiast 10 minut spędził na odrabianiu lekcji 70 minut. Cud, że w ogóle je wykonał, bo wcześniej obwieścił mi, że będzie odrabiał lekcje z tatą, argumentując to w następujący sposób:
,,.... bo nawet jak nabazgrzę, to tata powie, że jest DOBRZE, a mama to się czepia każdego szczegółu.''
Nie jest łatwo być mamą pierwszoklasisty :-). O prawdziwości owego stwierdzenia dobitnie przekonałam się w piątkowy poranek, kiedy to na cztery minuty przed dzwonkiem, zasapana, zdyszana i wściekła wbiegłam do klasy z moim kochanym synkiem u boku. Z twarzy pot lał się ciurkiem. Pomijam, co czułam w środku. A wszystko za sprawą mego pierwszoklasisty, który po zjedzeniu śniadania o godzinie siódmej wlazł do łóżka, opatulił się kołdrą i odmawiał ubierania się. Chyba liczył na to, że nie będzie musiał pójść do szkoły. Chodziłam do jego pokoju, co jakiś czas grzecznie i bardziej stanowczo na przemian prosiłam, by się ubierał. Każdorazowo informowałam, że kubek z wodą czeka w łazience i grzebień też już nie może się doczekać spotkania z jego czupryną. Wszystko na nic! Ustaloną porą wyjścia była 7.30, bo marsz do szkoły szybkim krokiem zajmuje co najmniej 20 minut. Gdy zegar pokazał 7:30 buty, tornister, czapka i kurtka wylądowały na klatce schodowej, a mój siedmiolatek nagle jakby dostał skrzydeł i w kilka sekund znalazł się w łazience. Niestety skończyło się tym, że z domu wyszliśmy 10 minut później, co oznaczało BIEG do szkoły. MIAŁAM DOŚĆ! Od poniedziałku nie mam zamiaru prowadzić mego siedmiolatka do szkoły. Może znajdzie szofera :-) Ja nie chcę stracić zdrowia kosztem porannych biegów do szkoły. Szkoda słów ....
Z nadzieją na lepsze jutro i poniedziałkowe wstawanie kończę dzisiejszy wpis.... Do miłego usłyszenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz