środa, 30 lipca 2014

Sielsko, czyli pierwszy dzień wakacyjnego wypadu w nieznane...

Pierwszy dzień wakacji spędziliśmy bardzo aktywnie. Po dość długiej podróży pierwsze wstały dzieci. Oboje bowiem już nie mogli się doczekać, kiedy wreszcie będą mogli wyjść do ogródka i rozpocząć zabawę. 


Pierwszy do pokoju wskoczył nasz ośmiolatek oznajmiając, że całą noc lało i jest kiepska pogoda. Nic jednak nie było w stanie zniechęcić go do porannych zabaw na świeżym powietrzu. Oboje w mig przebrali się, na nogi włożyli kalosze i ... mimo wczesnej pory rozpoczęli swe szaleństwa na mokrej trawie. 


Choć zegar wskazywał 7-mą, musiałam wstać i ja, by wyjąć z auta hulajnogi, samochody, wózek dla lalek itp. Dzieci szalały non stop aż do śniadania. Okazało się, że owa wilgoć to tylko efekt porannej rosy, a nie pozostałość po nocnych opadach deszczu. Dzieciom jednak to nie przeszkadzało. Oboje wskoczyli na swe hulajnogi i jeździli w najlepsze. 


Znów przekonałam się, że zarówno Mała M. jak i R. to wielcy miłośnicy otwartej przestrzeni i kawałka zielonej trawy, gdzie można biegać i skakać do woli. Okazało się, że nie padało, a powstała wilgoć to poranna rosa. Gdy wyszłam na taras moim oczom ukazał się zdumiewający widok: sztuczny bocian na sąsiedniej posesji, pasące się krowy na pobliskiej łące i osnute we mgle wiatraki swymi łopatami mielące nadmorskie powietrze. Owe giganty świetnie wkomponowały się w tutejszy krajobraz, łącząc wiejskie klimaty z nowoczesnością. Lubię takie klimaty!!!


Dzieci biegały po trawie, a ja przygotowałam śniadanie, bazując głównie na produktach przywiezionych z domu. Jakże miło było usiąść w altance w ogrodzie i zjeść pierwszy wakacyjny posiłek. W takich warunkach (cisza przerywana śpiewem ptaków i bzykaniem much:-)) wszystkim smakowały kanapki z szynką, papryką i pomidorem. 


Najedzeni i żądni nowych wrażeń wyruszyliśmy na mały rekonesans. Chcieliśmy bowiem poznać okolicę. 


Trasę naszego spaceru wymyślił tata, który podczas porannej przebieżki (w poszukiwaniu zapałek niezbędnych do odpalenia kuchenki gazowej) odkrył piękną trasę widokową biegnącą wzdłuż jeziora Liwia Łuża do Niechorza. 


Zachęceni jego rekomendacją wspólnie ruszyliśmy w drogę. Pieszo, jedynie R. , wbrew braku zgody taty, zabrał hulajnogę. Mała M. zaś miała dreptać pieszo kilka kilometrów. W trakcie okazało się, że drogę tę - nieco wyboistą i piaszczystą - dało się pokonać na hulajnodze. Cóż... nie chcieliśmy się wracać. Tym bardziej, że mieliśmy przed sobą jakieś 4 km marszu.


Po pokonaniu krótkiego odcinka ruchliwej nieco drogi bez pobocza, skręciliśmy w dziką drogę. Naszym oczom ukazały się rozległe łąki, a na nich pasące się stada krów. Jedne zawzięcie przeżuwały soczystą trawę, a inne korzystały z cienia chroniąc się pod rozrzuconymi z rzadka drzewami. 


W oddali zaś kręciły się wiatraki. Ich ruchy były tak zgrane, że momentami przypominające mi pływanie synchroniczne. Szliśmy dalej... Minęliśmy kilka ogromnych gospodarstw, gdzie na podwórkach zaparkowane stały kombajny-kolosy, traktory, a kury, 


 koguty i gęsi biegały swobodnie po podwórzu.


Cóż za rzadki widok dla nas, mieszczuchów. Miałam wrażenie, że czas stanął w miejscu... 


Jakby życie tutaj biegło w innym tempie, znacznie wolniejszym niż w mieście. Uwielbiam takie wiejskie klimaty!!! Dalej jednak czekały nas kolejne warte uwagi miejsca... 


Cóż za uroczy widoczek:-)


Jednym z nich były pasące się tuż przy polnej drodze za ogrodzeniem trzy konie. 


Ich widok tak bardzo mnie ujął, że nie mogłam się powstrzymać i ... uwieczniłam je na kilku fotkach:-)


Rzadko bowiem mam w mieście okazję, by uchwycić takie chwile...


Wraz z dziećmi zatrzymaliśmy się przy nich, by przyglądnąć się ich rozwiewanym przez ciepły wietrzyk grzywom. Ten sielski widok także zapadł mi w pamięć. Jednak to jeszcze nie wszystkie atrakcje, które czekały na nas na trasie spaceru. Droga bowiem biegła wzdłuż zbiornika wodnego, zwanego Liwia Łużna. Jakieś 40 lat temu można było tutaj uprawiać sporty wodne. Teraz jednak jest to rezerwat ptaków.


Jakże przyjemnie było spacerować wzdłuż brzegów jeziora. Teren bardzo rozległy porastały szumiące na wietrze trawy. Tuż przy drodze słychać było kumkanie żab. Z oddali zaś dobiegały do nas dziwne odgłosy. Były ty krzyki kormoranów, które w dużych stadach siedziały na drzewach. Już dawno nie widziałam takich drzew ,,porośniętych'' wodnym ptactwem. 



Od czasu do czasu niektóre z nich wzbijały się w powietrze i krążyły nad jeziorem. Żałowałam, że nie mam teleobiektywu, by móc z bliska uchwycić te okazałe ptaki. Póki co musiałam zadowolić się posiadanym sprzętem i na fotkach utrwalałam te piękne widoki, by po powrocie móc nimi dzielić się z bliskimi i przyjaciółmi...


I tak wędrowaliśmy sobie, mając po prawej rezerwat ptaków, zaś w oddali przed nami latarnię morską w Niechorzu. Czekała nas długa droga. Nie miałam zamiaru się nigdzie spieszyć.


Po całym trudnym roku, pełnym pośpiechu, postanowiłam oddać się kontemplacji przyrody ... i fotografowaniu jej. A było czym się zachwycać. Przy ścieżce bowiem dziko rosły rośliny polne, słodko pachnące rozgrzane południowym słońcem. 


Na niektórych przysiadały kolorowe motyle. Było ich mnóstwo... Goniły się parami bądź też pojedynczo przysiadały na kwiatach. 


Dawno już nie miałam takiej okazji, by przyjrzeć się z bliska tak pięknie ubarwionym motylim skrzydłom. 



Cykałam fotkę za fotką, by ów zachwyt utrwalić, a potem dzielić się nim z innymi.


Dawno już nie miałam okazji, by tak bez pośpiechu, własnym tempem sobie spacerować i zatrzymać się to tu to tam, by zachwyt w fotografiach utrwalić.


I tak wędrowaliśmy sobie. W połowie drogi zrobiliśmy sobie piknik na trawie. Z plecaka wyjęłam przywieziony jeszcze z domu drożdżowy placek ze śliwkami. Nie mieliśmy jednak nic do picia, zatem w pierwszym napotkanym w Niechorzu sklepie zakupiliśmy soki i uzupełniliśmy braki płynów.
Dotarcie ,,żółwim tempem'' do Niechorza zajęło nam aż dwie godziny. Jednak dla tych cudownych sielskich widoków warto było pokonać tę trasę. Niechorze bowiem powitało nas siecią pensjonatów, sklepików i wieloma atrakcjami, z których Mała M. i R. chcieliby skorzystać. 


Jest tu bowiem Park Miniatur Latarni Morskich, Oceanarium, ciuchcia retro, nadmorska kolej wąskotorowa. Dzieci chciały od razu zaliczyć każdą z nich. Jednak po 7 km marszu jedynym rozsądnym rozwiązaniem było zjedzenie obiadu. Zasiedliśmy w jednym z barów w centrum miasta, gdzie posililiśmy się pyszną pizzą.


Samo miasteczko bardzo nam się spodobało. Zaskoczyła nas ilość dostępnych atrakcji. Ciekawym pomysłem były wypożyczalnie gokartów, które cieszą się tutaj ogromną popularnością. Popularnością cieszyła się także kolejka wąskotorowa i ciuchcia retro. Jest, jak widać, w czym wybierać. 


My jednak nie skorzystaliśmy z miejscowych atrakcji i hulajnogami, tą samą trasą wróciliśmy do naszego lokum. Teraz już znaliśmy trasę i powrót zajął nam jedynie 70 minut. Byłam pełna podziwu dla naszych pociech, które tak dzielnie pokonały chyba z 15 km (!). Mam nadzieję, że ów spacer, obfitujący w przepiękne widoczki, na długo zapadnie w ich pamięci. Ciekawe, co które z nich zapamiętało najbardziej. Muszę przy okazji zapytać, bo sama jestem ciekawa. Moim zdaniem R. - jako największe przeżycie tego dnia, wymieni spotkanie z małą polną myszką, którą zauważył na ścieżce w drodze powrotnej. 


Byłam zaskoczona, że jadąc na hulajnodze wypatrzył takie maleństwo!!! Był pod takim wrażeniem owej myszki, że przyznał się nam potem, że nie mógł się oprzeć i pogłaskał jej miękkie futerko!!! Dla mnie zaś spotkanie w cztery oczy z motylami, kormoranami, 



żabami i wężami wijącymi się w przydrożnym kanale. Do tego owe sielskie klimaty!!! Więcej mi do szczęścia nie potrzeba!!!!


Cały spacer zajął nam jakieś 6 godzin.... Po powrocie odpoczęliśmy nieco... dzieci zaś biegały po podwórku i nie dały się zaciągnąć do domu. Zabrały ze sobą tyle zabawek, że teraz się nie nudzą. Jeżdżą na hulajnogach, strzelają z pistoletu na wodę lub z pistoletu na piankowe naboje. Pomysłów im nie brakuje.

Kiedy dzieci hasały w ogrodzie, rodzice mogli odpocząć nieco. Jednak trzeba był wsiąść do wozu i pojechać na duże zakupy. 


Najbliższy hipermarket znajduje się 10 km stąd. Wyruszyliśmy zatem w drogę. Mała M. usnęła w międzyczasie, więc robieniem sprawunków zajęłam się razem z R. Zapakowaliśmy sklepowy wózek do pełna... Jakież było zdziwienie taty, gdy zobaczył, jakie ogromne ilości produktów zakupiłam ... No cóż... po co dziennie tracić czas na zakupy???  W drugim sklepie szukaliśmy kremu do opalania, bo dzieciom słoneczko nieco spiekło ramiona... Po sklepowych szaleństwach zrobiło się późno i trzeba było wracać. Pojechaliśmy dwukrotnie w złym kierunku i ... krążyliśmy nocą ... Do domu dotarliśmy o 23-ej. To był DZIEŃ!!!

P.S. Tego dnia dotarliśmy także do morza, ale o tym już w kolejnym odcinku... Do miłego usłyszenia!!!

środa, 23 lipca 2014

Środa i drobne przyjemności:-)

Środa upłynęła znów dość szybko ... Nic specjalnego się nie działo. Jak zawsze przed południem planowałam wyjście na krótki spacer, by potem w domowych pieleszach schronić się przed upałem. Miałam jedną urzędową sprawę do załatwienia, więc zaproponowałam naszym pociechom krótką przejażdżkę po mieście na hulajnogach. Zawsze to jakaś atrakcja, a przede wszystkim możliwość szybszego poruszania się. Długo trwało zanim R. przezwyciężył swoją niechęć do opuszczenia domu. Zamienił swój pokój w szoferkę jakiegoś pojazdu i nie bardzo chciał się ruszać gdziekolwiek. Jakoś dał się w końcu przekonać ... i pojechaliśmy sobie na mały rekonesans. Po drodze - jak zawsze - dotarło do niego, że wyjście gdzieś to świetny pomysł, bo zabawę będzie mógł kontynuować po powrocie:-)

I tak dzieci wskoczyły na swe hulajnogi, a ja spacerkiem za nimi. Obojgu jazda sprawiała przyjemność. W mig załatwiliśmy moją sprawę, zakupiliśmy brakujące artykuły spożywcze (pieczywo i cytryny do ryby) i dla uatrakcyjnienia wyjścia usiedliśmy na jednym ze skwerków, który rzadko odwiedzamy. Z plecaka wyjęłam 3 pojemniki pełne pysznych śliwek i ... tak sobie siedzieliśmy zajadając pyszne owoce. Widziałam, że nawet taka drobnostka jak posiłek na ławce w środku dnia sprawił im przyjemność!!!


Staram się, nawet spędzając wakacje w mieście, sprawiać nam wszystkim drobne przyjemności. Jak choćby ten dzisiejszy ,,śliwkowy piknik'', chwilą przy fontannie czy przyglądnięcie się ciekawej rzeźbie, dla której próbowaliśmy znaleźć sensowną nazwę:-)


Potem spacerkiem udaliśmy się w stronę domu, bo trzeba było wreszcie zabrać się za gotowanie obiadu. Z każdą chwilą jednak na niebie pojawiało się coraz więcej ciemnych chmur, słychać było odgłosy zwiastujące burzę. Przyspieszyliśmy kroki, ale i tak dopadł nas deszcz. Szybko schroniliśmy się w jednym ze sklepów, gdzie mieliśmy i tak pójść, bo słyszeliśmy, że nasza znajoma otworzyła tam pracownię plastyczną dla dzieci.


Na miejscu okazało się, że trafiliśmy pod dobry adres:-) Akurat trwały zajęcia w gipsie i R. oraz Mała M. mogli zobaczyć, co i jak można w tym materiale stworzyć. Byłam zachwycona gustownym wystrojem sali i pomysłowością pani prowadzącej. Cieszę się ogromnie, że odkryliśmy to miejsce, gdzie chętnie w wakacje i w trakcie roku szkolnego będę mogła przyprowadzać Małą M. i R. na zajęcia rysunku czy rzeźby. Znajoma była zajęta pracą z dziećmi, ale i dla naszych pociech znalazła coś do zabawy.

Kolorowy żółw Małej M.:-)
Póki co oboje wzięli się za kolorowanie. Obojgu marzyło się rzeźbienie w glinie i odlewy w gipsie, ale musieliśmy przeczekać ulewę za oknem, a potem pognać co sił w nogach (i hulajnóżkach), bo kiszki już dawno grały nam marsza.

Rycerz R. (dobór kolorów mnie jak zawsze ujął) :-)
Planowaliśmy powrót do pracowni po obiedzie, ale lało jak z cebra. Mnie do tego dopadła migrena i nie bardzo miałam  ochotę gdziekolwiek wychodzić. Odpuściłam sobie nawet wyjście na koncert organowy (organy z towarzyszeniem trąbki). Za to nakłoniłam na muzyczną ucztę moich panów:-), a sama korzystałam z chwil błogiej ciszy. Jakże mi ona ostatnio potrzebna!!! Mała M. w międzyczasie obejrzała film o Muminkach, a potem w ramach leczenia migreny mamy - opowiedziała mi dwie bajki... i o dziwo ból głowy minął:-)

Niebawem R. wrócił z koncertu (bardzo rad!), a potem już tylko kolacja i gonienie dzieci do spania, bo coś ich wzięło na zabawę w lekarza. Każdy biegał po domu ze stetoskopem (zabawkowym, rzecz jasna), bandażem i opatrywał pluszaki. Super zabawa, ale kiedyś przecież spać pójść trzeba...

Tyle o środowych szaleństwach:-)

wtorek, 22 lipca 2014

Wtorek - Upalnie i urodzinowo nieco:-)

Wtorek upłynął pod znakiem przygotowań do świętowania urodzin taty... i odpoczynku od upału. Jeszcze zanim wstały dzieci, wybiegłam na szybkie zakupy. Musiałam zapolować na małe prezenty, które dzieci - poza upominkami własnej roboty - miały wręczyć mej drugiej połowie. Najbardziej przejęta była chyba Mała M., która w przededniu urodzin przygotowała laurkę i rysunek. Dziś stworzyła jeszcze kilka zabawnych obrazków oraz wymyśliła własne prezenty.


Najbardziej rozbawiła mnie strona tytułowa laurki, na której solenizant (z głową w kształcie serca) odpoczywa leżąc na wznak (!) z nogami uniesionymi w górę :-)


Serce zaś mocniej zabiło mi, gdy zajrzałam na drugą stronę i zobaczyłam treść życzeń i miłosne wyznanie córki do swego taty!!!


A ten piękny rysunek w prawym dolny rogu - całą rodzina z szalikami wokół szyi i w czapkach z pomponem. Nie ma się co dziwić; wszak Mała M. uwieczniła nas na lodowisku (!)... Tu zapewne nasza artystka zainspirowała się przeczytaną wcześniej książeczką o Kamyczku na łyżwach :-)

Prezencik od R. - ma ozdobić koszule taty!!!
R. też od rana obmyślał, czym by tego tatę obdarować. Ode mnie dostał dużą torbę podróżną, a sam od siebie zrobił breloczek (lub raczej broszkę) no i przez pół dnia przygotowywał spektakl o piratach. Wczoraj stworzył czarno-białe kukiełki, a dziś je kolorował. Przygotowywał scenografię itp.

Kurtyna już gotowa!!!

Wszystko robił dziś jednak w wielkiej tajemnicy i bardzo był niezadowolony, gdy ktoś przekraczał próg jego pokoju.

Mała M. od dwóch dni teatrzyk szykuje...
Jak zawsze musiało wówczas dojść do spięć na linii R. - mama, bo nasz ośmiolatek, gdy ma jakiś pomysł to biega od pokoju do pokoju, przenosi poduchy i inne rupiecie do swego ,,królestwa'' nikomu nic nie mówiąc ... i zazwyczaj zostawiając po sobie wielki bałagan. Jest tam pochłonięty swą ,,wizją'', że każdą moją prośbę traktuje jako sprzeciw z mojej strony na jego inicjatywę... Często używa wówczas pod moim adresem przykrych słów. Dziś na prośbę o  podniesienie pościeli z podłogi i przeniesienie jej na tapczan, usłyszałam, że tego nie zrobi .... i że ja jestem jego niewolnikiem!!!!

Kąpiel na sucho ... Mała M. się bawi :-)
Nie wiem, czy to moja nieudolność w wychowaniu syna na porządnego człeka, czy sprawa jego charakteru, ale takie sytuacje  mnie zupełnie wytrącają z równowagi. Prawdziwa szkoła życia i panowania nad emocjami. Uczę się, jak wówczas nie wybuchnąć ... i nie powiedzieć czegoś za dużo. Na szczęście dziś jakoś się udało ...i po jakimś czasie wytłumaczyłam mu, że takie słowa mnie - jego mamę, która tak bardzo go kocha i o niego się troszczy - bardzo zraniły i sprawiły wiele przykrości... I koniec! Na szczęście po kilku godzinach dotarło do niego, że źle postąpił... Szkoda, że tak późno, ale lepiej późno niż wcale.

Będzie i TORT!!!
I w takiej dziś atmosferze gotowałam obiad i piekłam urodzinowy tort. Na godzinę wyskoczyłam też z dziećmi na targowisko uzupełnić braki warzyw i owoców. Miałam ambitne plany zajęcia się dziećmi po powrocie, ale gotowanie i pieczenie ciasta zupełnie mnie pochłonęło ... i wypełniło cały czas do godziny
16-ej.


Dzieci natomiast z każdą godziną coraz bardziej domagały się uwagi, głównie nasza pięciolatka, której siedzenie w domu w upale wyraźnie nie było w smak. Gdy zaczęła się zabawa w berka i bieganie z piskiem po korytarzu miałam dość.

Obrazek dla taty - R. do szkoły, a Mała M. w wózeczku, czyli wizja z przeszłości (lat jakieś 3 temu)
Na szczęście jakimś cudem udało się ujarzmić nieco te nasze pociechy. R. znów zajął się przygotowywaniem swego spektaklu w ramach niespodzianki urodzinowej, a Mała M. na chwilę usiadła z książeczkami u swego boku.

Zakładka do książki (rączkami Małej M. zrobiona)!!!
Solenizant nadal jakoś nie wracał do domu, więc obiad zjedliśmy we troje, racząc się sznyclem z indyka, ziemniakami z odrobiną masła i pełną miską mizerii. Wszyscy wygłodzeni, więc pałaszowali na całego:) O 18.30 wreszcie dołączył do nas tata ... Mała M. zaraz wskoczyła mu na szyję i uściskała za wszystkie czasy. Za moment dołączył R. taszcząc ze sobą swój prezent.

Prezent od Małej M. Ciekawe, co ona tam zapakowała!!!???
 Odśpiewaliśmy wspólnie STO LAT i dzieci złożyły życzenia oraz upominki: paczkę bielizny (od Małej M.) i torbę podróżną (od R.) oraz wytwory własnych łapek:) Najśmieszniejsze było zawiniątko w kolorowym papierze przygotowane przez Małą M., która zazwyczaj na urodziny pakuje coś od siebie wybierając spośród swych książek i zabawek.


Tym razem z myślą o swym tacie nasza pięciolatka przygotowała następujący zestaw: małą figurkę groźnego pirata, ,,książeczkę do kościoła'' (Ojcze nasz), zakładkę do książki  ozdobioną własnym rysunkiem, własnej produkcji zakładkę, czyli pasek papieru z ,,bobasami'' (jak sama mi rzekła), mała gra elektroniczna, maskotka i gumka do mazania. SUPER prezent!!!


Zaraz też na stole udekorowanym białym obrusem pojawił się przygotowany dziś (wyjątkowo w strugach potu) tort z wiśniami, brzoskwiniami, bitą śmietaną i galaretką. Nie zdążył nawet stężeć za bardzo. Jednak wszystkim bardzo smakował, sądząc po tempie w jakim znikał. Za jednym posiedzeniem bowiem zjedliśmy jego połowę... drugą pozostawiając na kontynuowanie świętowania w dniu następnym.

Blisko nas, a jeszcze tu nie byliśmy:-)
Potem nasz solenizant uciął sobie drzemkę, ale nie na długo (na szczęście), bo dzieci domagały się wyjazdu nad wodę. Upał bowiem sprawia, że mało wychodzimy na świeże powietrze. Mimo późnej pory (20-ta) wyskoczyliśmy nad staw (ok. 10 km od miejsca zamieszkania), gdzie Mała M. i R. mogli poszaleć nieco.


Nasza pięciolatka chłodziła się w wodzie po kolana, zaś nasz ośmiolatek testował swój statek na uwięzi, ciągnąc sznurek, a na jego końcu plastikową butlę wypełnioną kamieniami itp. Czyste szaleństwo!!! Chlapał przy tym na całego.... Sprawdzał także swoją prędkość biegając wzdłuż brzegu. Nie przeszkadzało mu wcale, że koszulka mokra i aż po szyję pokryta mokrym piachem :)


Nie wiedziałam, że blisko nas jest takie miejsce - zazwyczaj podobno zatłoczone, ale o tej porze pustki ... Kolejnym razem wezmę stroje kąpielowe i wszyscy wskoczymy do wody, by zażyć odrobinę ochłody!!!! Może i teatrzyk wreszcie dojdzie do skutku dojdzie, bo wczoraj już czasu zabrakło .... no ale gdy solenizant do domu wieczorem wraca :-(

W urodzinowym pakiecie także scenka rodzajowa - mama z dziećmi na rolkach!!!
Tyle na dziś... Pozdrawiam wszystkich drogich Czytelników:-))))