wtorek, 18 lutego 2014

Niedzielne ,,misje specjalne'', czyli mali agenci w akcji:-)

Łóżko piętrowe - póki co - sprawdza się w praktyce. Dzieci chętnie się tam kładą (choć późno nieco), ale rano nikt nie gada mi nad głową, zaś zza ściany dochodzą radosne głosy pogadujących sobie moich pociech. Najczęściej Mała M. siedzi sobie na swoim łóżeczku i opowiada przeglądane książeczki, mając brata u swego boku w roli słuchacza lub komentatora:-) Potem R. wraca na swoje pięterko i albo czyta sobie coś po cichu albo gra w grę na małej konsoli, którą przywiózł w prezencie od babci.

Ja nadal porządkuję pokój naszego siedmiolatka. Aż wierzyć się nie chce, że można kilka dni spędzić na przeglądaniu i porządkowaniu dziecięcych książek, gier, papierów, rysunków itp. Poświęciłam temu całą niedzielę, a wczoraj również kontynuowałam prace przez kilka kolejnych godzin.

Wreszcie w poniedziałkowe popołudnie gry powędrowały do szaf, przejrzałam część ubrań i pudeł z klockami... Najtrudniej uporać się z posegregowaniem rozmaitych drobiazgów, które zgromadził nasz siedmiolatek. Każda rzecz w jego oczach jest cenna, więc wolę z nim dokonać selekcji. Może uda się nieco to uporządkować jutro. Irytujące są też dla mnie walające się wszędzie pionki do gry i klocki lego ... Jemu jakoś to nie przeszkadza na co dzień. Byle bym tylko doczekała czasów, gdy sam zacznie dbać o ład we własnym pokoiku :-)

Zaczęły się ferie, a do tego słońce za oknem, więc nie chcę spędzić tych dni na porządkach. Na szczęście udało nam się wczoraj pogodzić prace porządkowe z zabawą na placu zabaw z zaprzyjaźnionymi dziećmi sąsiadów oraz z odwiedzinami u Magdy. Mała M. i R. znów świetnie się bawili, a my - tj. gospodyni i ja - mogłyśmy wreszcie pogadać nieco o książkach, które ostatnio nas poruszyły itp. Cenny czas i właściwie jedyna odskocznia od pewnego czasu ... Musimy częściej się spotykać na takich pogaduchach:-)

A skoro już o zabawach moda to wspomnę o zajęciu, któremu ostatnio najchętniej oddają się nasze pociechy. Mowa tu o wymyślonej, chyba pod wpływem bajki ,,Auta 2'', zabawie w TAJNYCH AGENTÓW. O ludu!!! Ależ te dzieci mają pomysły ... Jedyne zastrzeżenie i nasza prośba to taka,  żeby byli dobrymi agentami, a ich misje służyły czemuś dobremu. No i zaczęło się!!!

W niedzielny poranek, a właściwie przez cały dzień, po mieszkaniu przemykało dwoje dzieci ... obserwujących co robią rodzice, biegających gdzieś za naszymi plecami i wybuchających gromkim śmiechem, gdy któreś z nich zostało zauważone. Skradali się cicho, czasem zmieniali swój image zakładając na głowy śmieszne czapki, spod których wystawały zwisające - niczym długie włosy - szale. Nieźle sami się uśmialiśmy patrząc na nasze dzieci!

Dodatkową atrakcją i źródłem inspiracji były znalezione przypadkowo w szafie, zakupione już dawno, ,,Podręcznik detektywa'' i ,,Podręcznik szpiega''. Każdy spacerował z jedną z nich pod pachą. Mała M. miała tę o detektywie, a R. o szpiegu. Zaśmiewali się przeglądając owe książki. Co chwilę R. przybiegał do nas z jakąś zabawną wyczytaną tam informacją lub śmieszną ilustracją. Gdy w pewnym momencie Mała M. wyczytała, że w pracy detektywa może okazać się potrzebny pies tropiący, pobiegła po swego ,,dyżurnego'' psa na smyczy i teraz z nim przechadzała się po domu ... dzierżąc ów podręcznik w jednej ręce, a smycz w drugiej. Nie pomyślała jednak, że nawet detektyw nie może pozwolić sobie na czytanie w trakcie prowadzenia czworonoga. W pewnym momencie bowiem prowadząc psa na smyczy i studiując lekturę dla detektywów potknęła się o swego pupila i rymnęła na podłogę, roniąc łzy ... Pierwszy raz miałam okazję zobaczyć płaczącego detektywa:-) Szybko jednak się pozbierała i dalej chętnie się bawiła.

Nie mogło także zabraknąć ulubionej od zawsze zabawy naszych pociech, czyli zabawy w chowanego. Okazja ku temu się właśnie nadarzyła, bo w mieszkaniu przestawiliśmy część mebli, a i jakieś ogromne kartony poniewierały się tu i tam. Najlepsze, jak zawsze, kryjówki wymyślał R. Równie świetnie radził sobie z odnajdywaniem chowającego się przed nim w rozmaitych miejscach taty, który wskakiwał do kartonów, kładł się na podłodze i przykrywał stertami prania ... ale i tak zawsze R., jak na wytrawnego szpiega i detektywa przystało, idąc po nitce do kłębka znajdował swego tatę. Pytany, skąd wiedział, zdradzał nam zawsze trop, którym szedł, wykazując się przy tym niezwykłą spostrzegawczością i bystrością :-)

W trakcie tej zabawy raz przeżyliśmy krótką chwilę grozy ... i śmiechu zarazem, bo moja druga połowa utknęła w wąskim i wysokim pudle i nie potrafiła wyjść o własnych siłach. Prosiła, bym pomogła ją wyciągnąć, ale nie byłam w stanie tego zrobić. Ostatecznie nasz ukrywający się ,,tatuś'' zawisł jedną ręką na klamce ...i jakoś się wydostał z pudła-pułapki. Ale była zabawa:-)

Zarówno Małej M. jak i R. zabawa w ,,tajnych agentów'' tak bardzo się spodobała, że gdy wyczerpały się im pomysły musiałam i ja przyłączyć się do zabawy. Każdemu wymyśliłam po jednej misji. Każdą napisałam na kartce, a było nią polecenie do wykonania przez moją drugą połówkę. Zadaniem zaś moich ,,agentów'' było takie dostarczenie owych zadań specjalnych, żeby tatuś się nie zorientował, kto mu je podrzucił. Ale była zabawa!!!

Zadanie 1 brzmiało: Kawa dla żony(!!!), zaś 2 - Ciasto dla dzieci. Kartki zaś dzieci przerobiły na samoloty i podrzuciły tatusiowi, a potem kontynuowały swe misje podglądając poczynania taty... i posłusznie mi meldując postępy w wykonywaniu zleconych zadań. Nie podejrzewałam, że taka zabawa tak bardzo spodoba się naszym dzieciom. Same zresztą były jej inicjatorami!!!

Dzieciom jednak wciąż było mało, więc wieczorem - gdy wychodziłam do kościoła - znów wymyśliłam im zadania specjalne. R. miał zrobić kolację, a Mała M. przygotować stół. Zleciłam naszemu siedmiolatkowi, by podał np. kanapki z szynką (z zastrzeżeniem, że szynkę pokroi tatuś), ale R. chciał wszystko zrobić sam. Gdy wróciłam po godzinie omal nie padłam z wrażenia, gdy zobaczyłam kolację w wykonaniu naszego ,,małego agenta''. Na talerzu leżały przygotowane specjalnie dla mnie dwie kromki chleba z masłem posypane ... kandyzowaną skórką pomarańczową!!!! Dżemu nie było, pasztetu też nie, a cała reszta wymagała krojenia... R. zatem wykazał się nie lada inwencją!!!! Ja to bym w życiu takich kanapek nie wymyśliła. Ciekawa jestem, co kolejnym razem zaserwuje nam nasz ,,mały agent''.

Z takimi dziećmi to nie można, jak widzę, się nudzić!!!

Do miłego usłyszenia. Fotki będą:-)





sobota, 15 lutego 2014

Nowe łóżko ... ale heca!!!

Sobota upłynęła pod znakiem gruntownych porządków w pokoju naszego siedmiolatka. Powodem wymiatania kątów, przesuwania mebli, opróżniania regałów uginających się pod ciężarem książek i gier był nieplanowany (!) zakup łóżka piętrowego dla naszych pociech.

Od przeprowadzki nasza czterolatka spała w naszej sypialni na grubym i ogromnym, bardzo wygodnym - przyznaję - materacu, ale doszliśmy do wniosku, że pora zakupić jej własny tapczanik. W tym celu w ubiegły weekend całą rodzinką wybraliśmy się na zakupy. Mieliśmy upatrzony konkretną - małą i wygodną - sofę o nazwie ,,Smerfuś'', dokładnie taką jak miał R. Znaleźliśmy identyczną. Do wyboru pozostawało obicie. Mała M. jednak chciała taką samą jak jej starszy brat.

Wybór był już prawie dokonany, ale z racji obniżek pospacerowaliśmy po sklepie i ... moja druga połowa zwróciła uwagę na łóżko piętrowe ,,Jacek''. Też je widziałam, ale nawet nie pomyślałam o zakupie ze względów bezpieczeństwa. Jednak gdy przyjrzeliśmy się bliżej estetycznie wykonanemu ,,piętrusowi'', a na dodatek w bardzo atrakcyjnej cenie (50% obniżki), zaczęliśmy rozważać jego zakup ...

Tym sposobem Mała M. i R. śpią od dziś w jednym pokoju; czterolatka na ,,parterze'' - z pluszową foczką -poduszką u boku, a siedmiolatek na pięterku - z pluszowym pingwinem - poduszką u boku. Korzystając z atrakcyjnych cen z myślą o nowym łóżku dokupiliśmy pięć dekoracyjnych poduszek.

Dwa dni temu z pomocą moich pociech wzięłam się za przesuwanie mebli, wymiatanie kurzu zza szaf itp. Dziś jednak, ze względu na alergię R. na roztocza kurzu domowego kontynuowałam porządki już bez naszych pociech, które chętnie spędziły sobotę u babci. Choć nie wszystko udało się zrobić (sterty gier, książek, pudeł nadal straszą:-)), ale najważniejsze, że przemeblowaliśmy pokój R.

Jego ,,stare'' biurko z nadstawką trafiło do kącika Małej M. (w pokoju z kuchnią), a R. dostał nowe biurko ... no i piętrowe łóżko. Może uda się nam sprzedać ową ,,smerfową'' sofę, a wówczas dzieci zyskają ciut więcej miejsca w pokoju R na zabawę.

Mimo dość dużego metrażu nadal brakuje nam odrębnego pokoju dla Małej M., ale póki co w ciągu dnia może bawić się, rysować, czytać w swoim kąciku bądź w pokoju R. W nocy zaś może spać w jednym pokoju z R., a my wreszcie będziemy mogli, gdy dzieci zasną pooglądać TV czy posłuchać muzyki ... nie zakłócając snu Małej M.Walczyłam o to od dłuższego czasu; tłumacząc mej drugiej połowie, że oglądanie filmów w pokoju, gdzie śpi dziecko może odbijać się na jego zdrowiu ... Teraz wreszcie nasza czterolatka może spokojnie spać sobie słodko, słysząc jedynie pochrapywanie brata na pięterku :-)

Cieszę się ogromnie z tej zmiany w pokoju R. Zrobiło się jakoś przejrzyściej, dzięki przestawieniu mebli. Jutro szafy zapełnię grami i książkami, dokonując selekcji ... jak się uda, bo zazwyczaj ciężko mi się zdecydować na oddanie gdzieś bądź podarowanie jakichś książek czy gier. Dzieci też zawsze takie sytuacje bardzo przeżywają. Ostatnio, gdy tata rozkładał stare biurko (bo R. miał dwa!) to nasz siedmiolatek wpadł w taką histerię ... że tata musiał dać mu kawałek okleiny i wiórków na pamiątkę :-)))

Jutro zatem, mimo niedzieli, czeka mnie sporo pracy, ale najważniejsze, że meble stoją na swoich miejscach, a ja nie muszę niczego przesuwać. Z przyjemnością przejrzę dziecięcy księgozbiór i naszą bogatą kolekcję gier ... Może uda się nam to wszystko jakoś lepiej poukładać, by móc zlikwidować jeden z regałów w dziecięcym pokoju. Zobaczymy!!!

Najważniejsze, że przemeblowując pokój R. sprawiliśmy dzieciom ogromną radość. Pod ich nieobecność P. zmontował im łóżko, a ja zadbałam o pościel, umyłam okno i zawiesiłam nowe zasłonki (z kaczuszką:-). Każdy ma od teraz także swoją nocną lampkę (bo są dwa kontakty w pobliżu!) ... Ciekawa jestem, jak się będzie spało naszym pociechom w nowym miejscu!!! Czekam na ich poranną relację!!!

Do miłego usłyszenia!!!

P.S. Fotki będą. Proszę o cierpliwość:-)


piątek, 14 lutego 2014

W dniu św. Walentego ...

Brak laptopa bardzo utrudnia życie:-) Korzystam ze starego sprzętu. Z pisaniem większego problemu nie ma, ale trudność sprawia nadal wklejanie fotek. Mam jednak nadzieję, że doczekam się nowego komputera ... i znów będę mogła pisać mój blog. Zanim jednak ów długo już przeze mnie wyczekiwany moment nastąpi chciałam podzielić się radością, jaką było dzisiejsze świętowanie WALENTYNEK. Po bardzo burzliwym, nerwowym i spędzającym mi sen z powiek czasie dziś jednak moja druga połowa zaskoczyła nas chyba wszystkich bez wyjątku wchodząc do domu z bukietem róż ... Widziałam ową niespodziankę, ale udawałam, że nie widzę:) Mała M. zaś podobno jak zobaczyła owe kwiaty miała uśmiech na twarzy od ucha do ucha i sama chciała mi go natychmiast wręczyć. WIEDZIAŁAM, że zrobi to na niej ogromne wrażenie. Nie ukrywam, że nasza kochana czterolatka z owego walentynkowego prezentu cieszyła się najbardziej... Zaraz wbiegła do kuchni w poszukiwaniu wazonu, a gdy już róże znalazły się na stole z przejęciem w głosie rzekła do mnie:

MAMO, to już DRUGI raz tato dał Ci kwiaty!!!

On jednak Cię kocha, ale tylko trochę!!!

Ja jej na to, że dobre i trochę ....

A Mała M. kontynuowała wątek:

... A może on Cię ukocha... tak, że aż zemdlejesz!!!!!!!!

Już kilka dni temu dałam mej drugiej połowie znać, że zbliżają się walentynki ... i że nie ma zawieść Małej M., która zapewne czeka, że coś się wydarzy:-) Nie wierzyłam, że tatuś aż taką nam sprawi niespodziankę. Rano jeszcze mówił, że jedzie na swoje zajęcia sportowe ... ale jednak O DZIWO! wybrał spędzenie wieczorku z nami.. HURA!

Też bardzo się ucieszyłam z kwiatów, a dzieciom rzekłam, że owe 3 róże to prezent dla naszej trójki, po jednej dla każdego:-) My też sprawiliśmy naszemu Walentemu:-) niespodziankę. Rano pospieszyłam z Małą M. i R. po składniki do ciasta i po południu upiekłam pyszny (nie ukrywam!) tort z ananasem, galaretką i bitą śmietaną. Tak wszystkim smakował, że do jutro pozostał mały kawałeczek.

WRESZCIE mogłam i ja poświętować nieco!!! Oby więcej było takich miłych chwil w roku!!!!

Na koniec jedna z anegdotek, smutnych nieco, ale tych, która zapadła mi w serce... Oto ona:

P.S. Mała M. jakieś dwa tygodnie temu w niedzielny poranek zapytała mnie, kiedy mam urodziny. Gdy zapytałam, dlaczego pyta, nasza czterolatka odrzekła:

Bo tata da Ci kwiaty!!!!

Ja jej na to, że do tego dnia sporo czasu jeszcze musi minąć, ale dodałam, że

czasem mężczyźni dają żonom kwiaty BEZ OKAZJI jako znak, że BARDZO je kochają...

 a na to Mała M. rzekła:

No tak, ale tata chyba tylko troszkę Cię kocha!!!

Dobrze, że nie kontynuowała wątku, bo bym chyba uroniła łez kilka ... Jakaż ta Mała M. spostrzegawcza...Podzieliłam się jednak z owym spostrzeżeniem naszej czterolatki z moją drugą połową ... i chyba tylko dzięki temu DZIŚ pojawił się z bukietem róż w progu naszego mieszkanka.

Pomyślałam, że Mała M. ów BUKIET będzie DŁUUUUUGO pamiętać!!!!!!!!!


P.S. Fotki niebawem! Pozdrawiam!!!!

niedziela, 2 lutego 2014

I mama czasem poczytać lubi:-)

Im dłużej pozostaję na urlopie (obecnie bezpłatnym), tym częściej mam wrażenie, że w domu mi coraz ciaśniej i gna mnie gdzieś w świat. Za oknem śniegu brak, ale samopoczucie nie na tyle dobre, by na przykład wsiąść na rower i z aparatem w rowerowej sakwie pokręcić się po okolicy. I mnie chyba jakaś infekcja dopaść próbuje, ale odganiam ją na ile się da popijając ekstrakt z grejpfruta czy dwie łyżeczki tranu.

Do tego jeszcze dobiło mnie nieco przesiadywanie całymi dniami w domu z dwójką chorych dzieci. Dobrze, że choć wczoraj tj. w sobotę moja druga połowa wspierała mnie w opiece nad naszymi pociechami, którym ostatnimi czasy jakby różki diabełek przyprawił i bywały chwile, kiedy zastanawiałam się, czy te dwa brykające urwisy to rzeczywiście moje pociechy, dla których prawie 8 lat temu rzuciłam swą zawodową ,,karierę'' i zostałam przysłowiową kurą domową:-)

Takie, a nie inne okoliczności sprawiły, że zatęskniłam za ucieczką gdziekolwiek .... Jednak ból gardła i katar zatrzymały mnie w domu. Na szczęście nawet w domowych pieleszach można czasem, zwłaszcza gdy dzieciaki spać się kładą, przenieść się w odległy zakątek kuli ziemskiej. To zatem wczoraj wieczorem uczyniłam sięgając po książkę ,,Etiopia. Ale czat!'' autorstwa Martyny Wojciechowskiej.

Choć zdecydowanie wolę relację z wypraw w egzotyczne kraje prawdziwych globtroterów, którzy bez telewizyjnych ekip i w ramach skromnego budżetu podróżują po świecie, dałam się skusić niską ceną książki na wyprzedaży ... i zachęcona pięknymi fotografiami i bogatą szatą graficzną wybrałam się w wirtualną podróż do Etiopii. Kładąc się pod wełnianym kocem z książką w dłoni i kubkiem herbaty z miodem, nie podejrzewałam, że zostanę wręcz porwana w wir etiopskich perypetii autorki i jej ekipy. Nie znam telewizyjnych produkcji, stąd nie widziałam żadnych relacji na ekranie, stąd książka pochłonęła mnie bez reszty. Ani się spostrzegłam, gdy przeczytałam jej sto stron ... i miałam apetyt na kolejne sto, a może i dwieście. Dawno już żadna lektura mnie tak nie urzekła!!!

Stęskniona za wyjściem z domu ... nie mówiąc już o wyjeździe w egzotyczną podróż czytałam i czytałam i czytałam. Czas jakby stanął w miejscu. Na zegarek spojrzałam dopiero, gdy dotarłam na ostatnią stronę książki. Poczułam niedosyt ... Gdy na okładce przeczytałam, że to pierwsza pozycja rozpoczynająca serię ,,W drodze'' uradowałam się bardzo ... i postanowiłam rozejrzeć się na księgarskich półkach za kolejną podróżniczą relacją Martyny Wojciechowskiej. Gorąco polecam!!!

Tyle na teraz! Do miłego usłyszenia ...

sobota, 1 lutego 2014

Z Mózgofalkami :-) poznajemy zwierzęta ... Ale zabawa!!!

W środę, po kilku dniach spędzonych w domu z dwójką chorych dzieci, postanowiłam zaproponować im jakieś ciekawe zajęcie, łączące zabawę z nauką. Brakowało mi już bowiem naszych domowych zajęć edukacyjnych. Pomysł zrodził się sam, gdy dzień wcześniej - z braku komputera - zasiadłam wygodnie w fotelu z książką w ręku. Najpierw, za sprawą książki Martyny Wojciechowskiej przeniosłam się na Czarny Ląd, a dokładniej do Etiopii, a potem z ciekawości zajrzałam do worka z książkowymi okazjami, które nabyliśmy w ubiegły piątek we Wrocławiu.

W ręce wpadła mi książka wydana przez National Geographic pt. ,,Małe Mózgofalki poznają zwierzęta''. Nie miałam czasu w sklepie bliżej jej się przyjrzeć. Cena była na tyle niska (3.99 PLN), że zaryzykowałam i - jak się przekonałam - warto było!!! Gdy podczas nocnej lektury zerknęłam do  środka ,,Mózgofalek'', zachwyciłam się jakością ujęć rozmaitych gatunków zwierząt i atrakcyjnym - z punktu widzenia małych czytelników - sposobem prezentacji wiedzy. Jak dla mnie, REWELACJA! Nie za dużo tekstu, wiele ciekawostek, które same aż proszą się, by je przeczytać za sprawą tytułowych Mózgofalek.

Kim są owe tajemnicze widniejące w tytule i biegające po stronicach książki postacie? Otóż Mózgofalki, to objęte znakiem strzeżonym, zabawne postacie - w ilości 8 - stworzone przez autorów i ilustratora książki. Już po przyjrzeniu się kilku stronom bliżej doszłam do wniosku, że moje pociechy pokochają Mózgofalki. I nie myliłam się! W celu połączenia zabawy z nauką czytania (u Małej M.) i spostrzegawczości, refleksu i - rzecz jasna - wzbudzenia zainteresowania moich pociech światem zwierząt na kartce wypisałam imiona wszystkich Mózgofalek na paskach papieru.

Mała M. i R. na przemian losowali imię jednej z postaci, czytali je, a potem szukali jej w książce. Pierwszym zadaniem każdego z nich było skojarzenie nazw Mózgofalek z ich wyglądem. Ale była zabawa!!! A to dopiero początek. Najlepsze dopiero przed nami!!! Ile było śmiechu, gdy R. odkrył, że będzie musiał szukać ,,Ukrytego Jurka''. Mała M. zaś piała z zachwytu, mogąc na kartach książki znajdować Gubisia. Po zapoznaniu się z Mózgofalkami, strona po stronie przeglądaliśmy książkę w poszukiwaniu owych zabawnych postaci. Nie podejrzewałam, że owo ,,czytanie'' okaże się aż takim hitem. Dzieciom tak bardzo owe poszukiwania przypadły do gustu, że do końca książki pozostało im zaledwie kilka z ponad 60-ciu stron. Najważniejsze, że podczas owej zabawy nie traciły zainteresowania lekturą, a śledząc owe ,,ludziki'' momentami domagały się lektury wybranych fragmentów książki.

Czasem sama wskazywałam na warte uwagi czy zapamiętania ciekawostki, które zapamiętałam podczas nocnej lektury. Po raz kolejny przekonałam się zatem, że dobrze napisana książka (czyli atrakcyjna także pod kątem szaty graficznej i z ciekawą koncepcją prezentacji wiedzy) to właściwie gwarancja sukcesu. Starałam się nie bombardować mych pociech jakąś ogromną porcją zoologicznych wiadomości ... Zabawne postacie, ich śmieszne pozy i miejsca występowania na fotkach zwierząt sprawiały, że dzieci same domagały się odczytania danych fragmentów. Dzięki temu, że objaśnienia nie były rozwlekłe, wiedza sama wchodziła nam do głowy. O tym, że owa zabawa z Mózgofalkami była owocna przekonałam się po powrocie mej połówki z pracy, gdy dzieci podzieliły się z tatą swym zachwytem nad książką, a potem same zaprosiły go do zabawy w odszukiwanie Mózgofalek. No i - co najważniejsze - same zasypywały go faktami, które zapamiętały podczas naszej zabawy z książką ,,Mózgofalki poznają zwierzęta''. Sama radość z czytania z moimi pociechami.... Mój zasób wiedzy dzięki tej dzisiejszej zabawie także wzrósł. HURA!

P.S. Tymczasowo nie mogę dodawać zdjęć, ale może za dzień czy dwa uzupełnię wreszcie wpis fotkami!!!